"MAŁE PROZY"

Poniżej prezentujemy opowiadania siedmiu autorów i autorek, z których powstał almanach Małe prozy  owoc spotkań Klubu Twórców Bez F, czyli grupy, która przez ostatni rok uczęszczała na warsztaty pisarskie w Sopotece i pod okiem Ani Plichty pracowała nad swoimi prozami. Książka miała swoją premierę podczas spotkania z pisarzami 6.12.2019 r. – oczywiście w Sopotece. Jej wydanie było możliwe dzięki dofinansowaniu ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Korekty tekstu dokonała Anna Plichta. Autorką okładki jest Daria Góźdź. 

Zapraszamy do lektury.

Dominik Arkuszewski




Podziemie



Przez duże, polskie osiedle przetaczają się moralne niepokoje. Ludzie garną się do siebie. Geometria betonu i zieleni tchnie spokojem śnionym przez kogoś, kto miał godziwy dzień.



Jeśli ktoś czegoś nie zrobi, wkrótce nastąpi katastrofa.

Mówi o nich smutny pan w mundurze: biegnący ludzie, awanturujący się, bojkotujący. A właściwie czyta z kartki. Teraz już nie trzeba oglądać „Dziennika”; wszystko widać przez okno. A że lekcje w szkołach odwołano, więc gapię się godzinami. Oglądam sobie to wszystko z trzynastego piętra mojego bloku. Ludzie stają się trochę inni, kiedy są w grupie. Z wysoka widać to wyraźnie: ludziowęże, ludzioskarabeusze wytrącają się z tłumu rozlazłego po całym osiedlu. Rzeka ludzi płynie długą promenadą, która kończy się wielkim placem wyłożonym kamiennymi blokami zmieniającymi barwę od Słońca. Nie wszystkie zmieniają kolor; niektóre pozostają ciemnoszare, inne powoli blakną - z okna wygląda to na zepsutą szachownicę, ale nie teraz, bo na placu jest mnóstwo ludzi.

W powietrzu wisi oczekiwanie, ładuje się, pęcznieje i tężeje, w końcu wybuchnie przemocą - już raz tak było. Wtedy. Ludzie sterczeli na tym placu, trzymali transparenty. Kłębili się przy strzelistym pomniku przypominającym maszt z gniazdem obserwacyjnym. Jak na statku… I nagle wjechały ciężarówki, wysypali się z nich żołnierze, mikrowany miały armatki wodne, sikały zygzakiem po tłumie. Niektórych zwalały z nóg; z trzynastego piętra wyglądało to śmiesznie, jak ustawiona gra.

Niedługo potem zaczęło się strzelanie. Żołnierze strzelali w górę; rozpruło się powietrze, rozpruła się błona zwana "ciszą". Pociski zniszczyły ciszę, unicestwiły jej jednolitość. Takiej ciszy nie widać, ale jakoś się ją poznaje, jakby innym zmysłem. Taka cisza jest "rozpięta" nad ziemią, "unosi" się nad nią, "otula" budynki, drzewa i ludzi też, jeżeli postoją oni odpowiednio długo, cierpliwie. Jak drzewa. No i czasami cisza pęka - od wybuchu śmiechu, od krzyku, "strzału" z rury wydechowej, no i takich prawdziwych strzałów, z karabinu. To były niesamowite dźwięki, nigdy takich nie słyszałam. Jak huknęło, to echo rozeszło się wszędzie, a zaraz huknęło znowu i znowu, chlaszcząc i rozrywając resztki ciszy. Potem szaroniebieskie żołnierzyki ruszyły w kierunku ludzi.

Spoglądanie na kogoś z wysoka rozpuszcza poczucie, że są to żywi ludzie - krew, kość, mięso, tłuszcz, lin..lim…limfa i tak dalej - to były tylko figurki, które się przewracały, raz gładko, innym razem z lekkim szarpnięciem. Jak w grze "Ryzyko", tam też są takie pionki. Szaroniebiescy ustawili się w tyla..tyra...tyralierę, stawiali kroki równo, jakby ktoś im przygrywał na piekielnych bębnach. Klęczałam wtedy na łóżku ustawionym wzdłuż ściany okiennej, tak jak klęczę i dzisiaj. Żołnierzyki wbiegły w tłum, z którego wystrzeliwały serpentyny rozciągające się ku niebu jak pasma kajmakowe. Jak gdyby ktoś wystrzelił szybką, sprytną petardę, ale petardy żadnej nie było; tylko strużki dymu. Potem przyjechały inne ciężarówki, do których wnoszono bezwładne figurki.



Jeśli ktoś zaraz czegoś nie zrobi, to stanie się to samo, co wydarzyło się wtedy.

Wyszorowano plamy krwi, ale nie udało się to do końca. Czerwone krople wsiąkły w kamienie, szczególnie w te jaśniejsze. Z okna tego nie widać, ale kiedy spojrzy się z bliska pod nogi, to widać trochę krwi. I teraz ludzie po niej chodzą.

Niedaleko placu jest park, który był kiedyś cmentarzem; po zmroku zjawiają się tam umarli, dlatego dzieci nie mogą tam chodzić. Dorośli i wyrostki tam chodzą - widzę ich z okna, na skraju światła latarń - chociaż kto wie, może to właśnie umarli.

W całym swoim życiu, widziałam jednego umarłego; dziadka Paulina, właściciela męskiej wersji mojego imienia (taka wersja nieczęsto się zdarza). Dziadek odwiedził nas przed moją komunią, ale nie wyszedł z "parku sztywnych" przy placu z pomnikiem, pojawił się z Nienacka, ze wsi Nienacko, Ненацк, 472 mieszkańców, na Białorusi. Tak powiedział tato, który nie dopuścił mnie do ojca swojego ojca; dziadek Paulin tylko mi zamachał z niedaleka. Miał śnieżnobiałą koszulę, wyglancowane buciki i piękne bolo z bursztynem. Zawsze je nosił i opowiadał, że w tym bursztynie znajduje się (niewidoczna, co prawda, ale znajduje się) jętka, która zamiast żyć jeden dzień, żyje już pięćset milionów lat, bo zastygła w bursztynie. Dziadek nosił to bolo wyłącznie w domu, jak jeszcze żył. Jeżeli więc miał je na sobie, kiedy zaszedł pod kościół, gdzie miałam komunię, to oznacza nie mniej, nie więcej tylko to, że umarli są wolnymi ludźmi i nikt nie mówi im, gdzie mogą coś nosić, a gdzie już im nie wolno.

Ci, którzy ulotnili się do nieba jako strużka dymu również muszą być wolni, gdziekolwiek teraz są. Skoro więc na ich miejsce przyszli następni, to może właśnie o to im chodzi? O wyzwolenie? A może wcale nie?

„Paulinko!” , „Tato, jeżeli ktoś zaraz czegoś nie zrobi, nastąpi katastrofa!” – krzyczę na drewniane drzwi zalepione plakatem Freddiego Mercurego. Freddy ma ciemne oczy, takie prawie czarne, więc jakby zrobić dziurki w źrenicach (no i w drzwiach) to można by obserwować wnętrze pokoju tak, jak judasze monitorują klatki schodowe.

„A kto ma coś zrobić? Ja mam coś zrobić? Na głupich nie ma rady. Chodź jeść”– za drzwiami jest niewielki przedpokój, dodatkowo zmniejszony pawlaczem, do którego można wejść i się ukryć. Kuchnia: ściana muszka...musztardowa jest zasypana kraciastymi wzorami, wygląda jak obrus wprasowany w ścianę. Od tej ściany odstaje blat, który można złożyć, i właśnie na tym blacie, teraz niezłożonym, czeka parujący eintopf. Wdrapuję się na krzesło. Tato jest odwrócony plecami, pali papierosa, wygląda za okno, zza jego skórzanego paska wystaje ręcznik.

„Chodzą i chodzą" mówi, "Łażą w rozproszeniu, żeby nie było zgromadzenia, bo niby ich nie capną, ale jak będą chcieli, to i tak capną przecież” tato mówi raczej do siebie, niż do mnie. Zwykle mówi tak, jakby nikt go nie słyszał, jakby był sam w pokoju. I rzadko na mnie patrzy. I nigdy mnie nie słucha.

Tato kontynuuje: "a na godzinę policyjną znikają jak zaklęci; tylko duchy po ulicach chodzą, i ZOMO” – podszedł i dotknął moich włosów, przeczesał je w roztargnieniu: „no jedz, jedz”. Mija mnie, idzie do salonu. Słyszę pluskający odgłos włączanego telewizora.

„ (…) sto czterdzieści cztery tony mięsa, prawie dwa i pół tysiąca ton bawełny, dwa tysiące czterysta ton paliwa…”. Czuję promieniowanie telewizora, swędzi mnie, jakby ralia…radiacja ścinała powietrze albo elektryzowała kurz. Zawsze wiem, czy telewizor jest włączony w mieszkaniu, gdy tylko wyjdę na korytarz.

"...prowadzą działalność terrorystyczną pod ziemią. Czyni się ogromne wysiłki, by ten niebezpieczny konflikt rozwiązać za pomocą perswazji. Mimo silnej presji ze strony terrorystów, pojedynczo wyjeżdżają z dołu kolejne osoby. Dzisiaj, pięćset metrów pod ziemią przebywało tysiąc siedmiuset dwóch górników..."

"Tato, a co robią podziemni terroryści?". Tato ścisza telewizor.

"Nie chcą pracować i nie chcą wyjść spod ziemi. Krzyczą, żeby wieszać członków Partii!

„Ale oni mieszkają pod ziemią?”

„Kraj im się wszystkim nie podoba, chcą zepsuć co Partia zbudowała, córeczko". Tato dobiera słowa powoli, a pomiędzy nimi zieją dziury, próżnia, jakby mówił coś innego, niż mówi. Mruczy pod nosem zaklęcia: hałastra, barachło, tałałajstwo. Potem pogłaśnia telewizor. Dojadam potrawkę szczypiącą w język od czosnku. W salonie gada monotonny głos. Słyszę to samo za ścianą kuchni, u sąsiadów; głos wchodzi w ściany, jest w nich.

„Zaraz idziemy do babci, trzeba dziś trochę z nią posiedzieć”, tato z salonu przekrzykuje smutnego pana. „Ubieraj buty”! Winda jest zepsuta, więc schodzimy z tatą po schodach, w dół piętro za piętrem. Kiedy wychodzimy na zewnątrz, tato bierze mnie za rękę.

Tato jest wysoki, więc idę raczej z jego ręką, ramieniem i zapachem, niż z tatą. Jego dłoń zamyka moją w ciepłej, chropowatej kołysce. Dogania nas rozchybotany wózek z rozprutym szkieletem sterczących rur i blach. Mijamy skupisko sklepików stłoczonych po obu stronach traktu. Tato idzie szybko; dwa moje kroki na jeden jego. Robi mi sie niedobrze od zapachu pchających wózek ludzi, słyszę z pobliskiego okna sypiące się dźwięki, kaskady lecących sztućców i brzydkie słowa. Ludzie pchający wózek też mówią brzydkie słowa, ale toną one w burkliwym gaworzeniu. Idziemy pomiędzy błądzącymi nerwowo ludźmi; część z nich wychodzi z pobliskiego kościoła. Dwuskrzydłowe drzwi są otwarte; stoi przy nich przysadzisty pan w maciejówce. Wyciąga pięść ze skierowanym w dół kciukiem. Dłoń taty usztywniła się. Mężczyźni stojący przed kościołem noszą obszerne, czarne marynarki, czarne-wyblakłe, spomiędzy klap wyzierają poszarzałe koszule. Nogawki okrywają całe buty, więc buty widać tylko podczas chodu. Czuję ich spojrzenia, chociaż patrzę pod nogi; patrzy wiele oczu, które nie należą do osobnych ludzi, tylko ludzi, wielogłowo-wielorękiej bestii.Tato przyspiesza kroku, aż muszę biec. Za kościołem znajduje się skwer, nad którym wznosi się falowiec z wymalowanym żółto-niebieskim zygzakiem. Tam właśnie zmierzamy.Tato jednak idzie naokoło, z dala od świecących oczu. Odprowadzają nas, oblepiają tymi ślepiami jak mackami. Nie patrzę na nich, ale jednak widzę.



***

Kiedy wchodzimy do mieszkania babci, jestem jeszcze na ciasnej klatce schodowej; na półpiętrze stoją kijkowate rośliny sterczące z szarej ziemi. Trochę się boję tych roślin (i tej ziemi), boje się tam patrzeć. Próbuję odwrócić wzrok, kiedy wspinamy się z tatą po schodach do mieszkania babci, ale nie mogę; rośliny przyszpilają oczy. Przylepiłam wzrok do fioletowych bucików, one są bezpieczne. W pokoju babci sadowię się w potężnym fotelu przystawionym do jej łóżka. Fotel należał do dziadka; babcia poprosiła o przestawienie go z salonu. Mówiła, że kiedy budzi się w nocy, czasami widzi dziadka w fotelu i to pomaga jej zasnąć. Mówiła, że boi się budzić w pustym pokoju. Fotel dziadka też jest pusty, ale trochę „mniej pusty” niż życie babci bez dziadka, które trwa już rok bez dwóch miesięcy. Czyli dziewięć… dziesięć miesięcy.

Babcia spoczywa pod pierzyną; pod nią leży materac ze sprężynami, a pod nim jeszcze jeden, wprawiony w drewniane łóżko. Łóżko ma długie nogi; babcia wznosi się przed nami jak na platformie. Fotel jest głęboki, więc kiedy w nim siedzę, nie widzę babci; widzę tylko wypukłość kołdry. Twarzy taty też nie widzę, więc czuję się sama. W ciszy tyka zegar. Fotel jest bezpieczny i leciutko tłumi dźwięki; niedostrzegalnie, ale dla mnie dostrzegalnie. Tato i babcia nic nie mówią. Babcia tylko leży i głośno oddycha. Tato wierci się na krześle, które przyniósł tu z kuchni. Wyciąga rękę i chwyta (wiem, chociaż nie widzę) stopę babci, kołdrę pod którą – gdzieś tam – jest stopa. Musi być lekko pochylony, żeby tak trzymać. Sny krążą nade mną; zachodzą mnie od tyłu jak małe zwierzęta. Dotyka mnie Pucy, pluszowy krokodyl; przejeżdża ogonem po policzku – w łóżku odwracam się do Pucego, kiedy zasypiam. Zapadam się miękko w fotel, troszcząc się żeby nikt – ani tato, ani babcia – nie zauważył, że zasypiam. Ale oni i tak mnie nie widzą. Cienie poruszają się wokół mnie jak ciepłe podmuchy; widzę siebie trochę z góry, jak jestem w środku, pomiędzy cieniami, a one tańczą. Gdzieś w oddali – za kręgiem cieni, w głębokim nigdzie – błyszczy ostrze. Nie widzę, kto je trzyma; ostrze pojawia się i znika. Wytężam wzrok; to mężczyzna, to dziadek, ale młodszy, ze zdjęć. „…zaraz zajdzie Słońce” odzywa się tata. „Kiedy znowu przyjdziecie?”, „Kiedy przyjdziemy? Nie wiem kiedy przyjdziemy. Może w następnym tygodniu.”, „A jaki jest dzisiaj dzień?” „Wtorek”, łóżko sprężynuje razem z babcią, „Nie możecie przyjść w piątek?” „Nie możemy”, „Dlaczego nie możecie przyjść w piątek?” „Nie możemy przyjść w piątek, mamo”. Tato bierze mnie za rękę.

Latarnie świecą się już, kiedy wychodzimy z falowca; złocista poświata wchodzi w grube, kratkowane szyby. Niedaleko jeży się piła lasu, prawie całkowicie bezlistna, zagarnia do siebie ciemność. Słońce zachodzi po drugiej stronie horyzontu, zostaje tam zatrzymane przez rząd bloków. Światło jaśnieje zza budynków, zaostrza ich pionowe krawędzie, kwadraturę bloków. W powietrzu szybuje garstka liści. Zostawiają za sobą smugi, z których układają się hieroglify. Mrugam parę razy, żeby odegnać sny. Pod powiekami wisi rozgwieżdżona próżnia, tylko zamiast „gwiazd” tańczą tam trójkąty i kwadraciki, mikroskopijne, przesypują się z górnej powieki do dna oka. Mocna dłoń taty unieruchamia mi rękę aż do przedramienia, malutkie mrówki podszczypują palce. Jeden krok taty to dwa kroki moje. W betonie drżą odległe, buczące dźwięki. Czuję je pod stopami, w bucikach. „To czołgi jadą, córeczko”, odzywa się tato, „tak są daleko, że nie dojrzysz, a beton przewodzi dźwięki jak kable prąd…”. Wokół nas już prawie nie ma ludzi; są jednak poruszenia na obrzeżach wzroku, ale nie wiadomo, czy to ludzie. Jestem senna. Tato prowadzi mnie, włóczę się za nim, gubię kroki. W końcu bierze mnie na ręce i niesie. Czuję to tylko troszeczkę.

Kiedy zostaję sama w pokoju zaczyna się nocne czuwanie, bez światła i czasu, spędzane w łóżku lub przy oknie. W nocy okno jest moją książką; osiedle jest wtedy zupełnie inne niż za dnia. Szereg latarni tworzy świetlne korale przydymione przez mgłę. Ciąg punktów w ciemności. Mgła owiewa latarnie; widać jej widmowe pasma. Nikt nie widzi, tylko ja. Każdy ruch mojego ciała - na przykład podparcie na łokciach - skrzypi; tata mówi, że to stawy trzeszczą. Nikt tego nie słyszy, tylko ja.

Ale to nie dzieje się w ciszy; blok wydaje przeróżne odgłosy - wprawne ucho sięgnie dźwięku zanim ten zaniknie lub się urwie - szuranie i drapanie to chleb powszedni, ale rozmowy, może przez sen, a może przy stole (kto wie), przy papierosie, którego ktoś pali zwiesiwszy się z półotwartego okna, odkrzykując do osoby w głębi mieszkania. W mojej głowie też słyszę odgłosy; szum w uszach, a każde ucho ma swój; jak się wsłuchać (ucho słucha ucha) będzie to huk; no i proszę... dwa wodospady prują powietrze; kurtyny ciężkiej wody jak długie włosy. A ja jestem – pomiędzy uszami – pomiędzy tymi wodospadami. Rozdwojona kaskada opada w dół ciała. Jak się wsłuchać w te wodospady, to huk połyka resztę dźwięków, wtedy kulę się w swoim ciele. Tam jest bezpiecznie, zwłaszcza jak jeszcze jestem pod kołdrą, a przy ścianie leży Pucy, pluszowy krokodyl. Jeszcze bezpieczniej jest w pawlaczu; w środku pawlacza jest bezpiecznie, ponieważ nikt na świecie nie wie, gdzie jestem, nawet tata. Wystarczy zamknąć oczy i nie ma mnie najbardziej, jak tylko może mnie nie być - to jest bezpieczne.

Wygrzane pierzyną ciało nie chce osunąć się w sen. Wygrzebuję się spod kołdry i opieram czoło o szybę, przykładam do niej dłonie jak dwie przyssawki. We wnętrza dłoni i twarz sączy się przyjemny chłód. Odlepiam twarz od szyby, ręce pozostają. Widzę siebie w szybie i uśmiecham się. Uśmiecham się do przezroczystej siebie za szybą – trochę jestem, a trochę mnie nie ma - a potem uśmiecham się do siebie wyglądającej przez okno. Czoło Pauliny stuknęło cichutko o szybę, jej ciało lekko osunęło się i tak skulone, przywarło do szkła.

Opadam powoli jak kryształki sadzy; przepływam przez kolejne warstewki atmosfery, aż do tej najcieplejszej, zaraz przy ziemi. Nikt tego nie odróżnia, tylko ja. Beton jest jeszcze ciepły – wczesnojesienne popołudnia nadal zostawiają w nim okruchy Słońca. Nie da się tego wyczuć stopą w bucie, ani dłonią, ale jak przyłożysz policzek do ziemi i trochę poczekasz, to poczujesz.

Ziemia pod betonem jest jak chmury; kiedy się w nią wejdzie to przestaje być ziemią. Po prostu robi się bardzo mgliście – jest to czarna mgła, tłusta, bogata w mile, minerały, roi się w niej od podziemnego życia. Czas jakby przyspiesza, tak dużo się tu dzieje. Zaraz pod betonem śpią robaki tramwajarze. Są ich tysiące; czerwono-czarne maski cisną się na siebie. Słyszę ich szmer, chociaż uszy zostały w ciele, przy szybie. Jestem cała niewidzialnym, gąbczastym uchem. Przecedzam się przez warstwy gleby i w ten sposób słyszę. Robactwo łaskocze mnie, woda szemrze w rurach, brudna i ohydna, ale nie zostawia na mnie śladu. W ziemi jest głucho i bezpiecznie. Lepiej niż w dziadkowym fotelu, nawet lepiej niż w pawlaczu. W końcu spiętrzona gleba ustępuje i w dole otwiera się głębia. Nie jest ona pusta, wiją się w niej kształty, abecadła innego życia.

„To stąd przychodzą umarli”, myślę sobie, „Stąd wychodzą, kiedy chcą pospacerować”

„Paulinko” – to głos dziadka. Siedzimy w jego salonie, dziadek zajmuje swój fotel. Telewizor jest włączony, ale nic się na nim nie wyświetla. Dziadek uśmiecha się szelmowsko z fotela: „tutaj niczego nie ma, ale możemy porozmawiać w którymś z naszych wspólnych wspomnień”

„Czy tutaj trafiają ludzie, którzy ulecieli w górę jak dym?”

„Wszyscy tu w końcu trafią. Ale trzeba tu pobyć trochę, żeby przypomnieć sobie, kim się kiedyś było”

„Tyle co ty, dziadku? Dziesięć miesięcy?”

„Tutaj czas działa inaczej, Paulinko. Jestem tu znacznie dłużej”. Spacerujemy z dziadkiem po promenadzie, jest bardzo jasno, ale wokół nie ma żywej duszy. Nie ma też sklepików po obu stronach traktu.

„I w ten sposób wychodzisz, poprzez wspomnienia?”

„Moja bystrzacha! Tak jakby. Wspomnienia przebłyskują, odbijają mnie, jak lustra.”

„Dziadku, czy tutaj mieszkają podziemni terroryści?”

„Mogę tobie ich pokazać, jeżeli chcesz” dziadek pochyla się nade mną z góry, widok obramowuje śnieżnobiała, frywolitkowa koronka. Obraz rozpływa się. Ciemność jest nieprzenikniona, ale wyczuwam w niej obecność. Obecności; myślące i oddychające. Ludzie, którzy musieli zapomnieć o Słońcu; siedzą stłoczeni i wybijają w ziemi korytarze. Odgłosy młoteczkowania, pukania, stukania, wybijania odbijają się od czarnych ścian. W ciemności nic nie widać, ale ja widzę: pracuje tu mrowie istnień, nieodróżnialnych, splecionych, rozpycha glebę swoją liczbą, powstają tunele, które rozchodzą się promieniście pod ziemią. Rozszerza się Podziemie. Tuneli jest coraz więcej, biegną pod osiedlem i całym miastem.

"To będzie katastrofa!", słyszę radosny głos dziadka, "zrobią tyle tuneli, że beton się zawali, bloki padną, zapadnie się całe miasto. Będzie koniec!”

"Dziadku, czy jak wszystko się zapadnie, to umarli połączą się z mieszkańcami powierzchni?"

"Nie będzie ani żywych, ani zmarłych. Będziemy widywać się tylko we wspólnych wspomnieniach! Będziemy w nich żyć wiecznie, jak jętka zatopiona w bursztynie”.





Anna Kaczmarek

Zamaskowany

- jak DręczącE PRoblEmy StaJą się zAkryte



Był piękny sierpniowy dzień. Niebo okrywały białe obłoki, a promienie słoneczne muskały wierzchołki sosen. Powoli zapadał zmrok. Lusi uświadomiła sobie, że kończy się lato, dni są coraz krótsze, dlatego tym bardziej chciała się nacieszyć widokiem biegających wokół niej wnuków i dzieci. Dzień zaliczała do udanych. Mimo że cały poranek spędziła w kuchni, odczuwała w sercu przyjemną radość mogąc zjeść w altance ciasto malinowe, razem z synem Stanisławem, synową Marceliną, wnukiem Franusiem i córkami Zuzią oraz Zosią. Kto wie ile jeszcze czeka ją w życiu takich chwil… Siedząc pod ulubioną jabłonką nie mogła oderwać wzroku od Franusia. Jest taki podobny do Lucjana, pomyślała.

Wnuk nie patrzył na babcię, był pochłonięty innym zajęciem. Właśnie nazbierał odpowiednią ilość patyków oraz liści i zaczął kleić swój magiczny domek dla ślimaków. Jeszcze chwilę wcześniej biegał między drzewami z wiaderkiem po serku waniliowym i łapał swoich przyszłych lokatorów. Kiedy ciocia Zuzia siedząca na huśtawce, chciała odepchnąć się stopami od podłoża, Franuś rzucił się, ile sił w nogach, aby uratować przed niechybną śmiercią małego pomarańczowego ślimaka. Umorusany w trawie, ze zwycięską miną i skorupiakiem uniesionym do góry ostentacyjnie zawołał: „Mam Cię przystojniaku!”. Franuś kochał ciocię Zuzię, ale bacznie ją obserwował. Wiedział, że zawsze chodzi z głową w chmurach, a jej myśli nie pozwalają skupić się na tak banalnych sprawach jak rzeczywistość… Co innego ciocia Zosia. Ona zawsze bawiła się z nim interesując się jego przyrodniczymi zainteresowaniami. Franuś nigdy nie zapomni jak przyniosła mu taką piękną długą jak palec, puchatą gąsienicę! Wtedy razem wybudowali dla niej schronienie z listków jabłoni. Pamiętał, że ciocia Zosia powiedziała mu, że z tej gąsienicy wyrośnie w przyszłości piękny, kolorowy motyl… Franuś nie był już dzieckiem i nie uwierzył, ale nie chcąc sprawić cioci przykrości, przytaknął. Mając już cztery ślimaki, Franuś usiadł pod stołem i niczym Bob Budowniczy zabrał się do pracy. Oczy mu lśniły z przejęcia.

Lusi zastanawiała się jak ten czas leci, odkąd wszystko zaczęło się w jej życiu od niedawna układać. Jej córki bliźniaczki miały już dwadzieścia pięć lat, skończyły studia, pracują. Zuzia ukończyła polonistykę, dużo czyta, udziela się w miejscowym teatrze, pomaga dzieciom w młodzieżowym domu kultury. Lusi czasem martwi się o jej przyszłość. Uspakaja ją fakt, że córki mieszkają razem. Zosia jest bardziej zaradna i pamięta o wszystkich obowiązkach domowych. Ukończyła turystykę. Bardzo lubi podróżować. Niejednokrotnie kupuje przez Internet tanie bilety. Najchętniej zwiedza Europę, zna kilka języków obcych. Od roku pracuje w biurze podróży. Tam poznaje ciekawych ludzi, którzy pogłębiają jej wiedzę i doświadczenia. Ostatnio ciągle wspomina starsze małżeństwo Genowefę i Gracjana. Pamięta, ich jak nieśmiało weszli do biura. Jak mężczyzna zdjął czapkę, ucałował jej rękę i pomógł żonie usiąść na krześle. Zosia dowiedziała się, że starsi państwo wybierają się uczcić swoją siedemdziesiątą rocznicę ślubu. W dniu zaślubin Gracjan obiecał swojej małżonce, że kiedyś zabierze ją do kraju, w którym rosną palmy. Do tej pory małżeństwo było zapracowane, szybko urodziły im się dzieci, potem wnuki, prawnuki. Ich marzenie musiało zostać odłożone w czasie. Genowefa opowiedziała Zosi, jakie było jej zaskoczenie kiedy kilkanaście minut wcześniej Gracjan przyniósł do ich pokoju duży zielony słoik, w którym ukrywał wszystkie swoje oszczędności odkładane przez ostatnie 10 lat. Gracjan chciał przed śmiercią spełnić swoją obietnicę. Genowefa ze łzami w oczach ucałowała męża w policzek. Razem wysypali zawartość słoika i zaczęli liczyć oszczędności. Gracjanowi trzęsły się ręce, nie był pewny czy udało mu się uzbierać potrzebną sumę. Od dziesięciu lat nie otwierał słoika. Przypomniał sobie, jak miesiąc temu odbierał przy kasie dwa złote reszty. Wtedy to pierwszy raz postanowił kupić zdrapkę na loterii i wygrał dwieście złotych. Dla skromnego emeryta było to bardzo dużo pieniędzy. Teraz spośród setek drobnych monet widział papierowy nominał. Nagle poczuł ukłucie w sercu na myśl, że nie udało mu się zebrać odpowiednich środków. Genowefa długo liczyła monety, przecierając co chwilę zmęczone oczy. Okazało się, że łącznie uzbierali 3988 zł i 80 gr. Gracjan poczuł ulgę, łzy napłynęły mu do oczu. Natychmiast wziął Gienię za rękę i udali się do biura podróży. Po wysłuchaniu tak pięknej historii, Zosia wyszukała dla swoich klientów urocze, spokojne miasteczko otoczone piaszczystą plażą z dużą ilością palm.

Lusi myślała również o Stanisławie. Jej syn skończył już trzydzieści lat. Był wysportowanym, wysokim mężczyzną. Miał śliczną żonę i wspaniałego synka. Lubi spędzać czas siedząc nad jeziorem, albo spacerując po lesie. Pięć lat temu założył własną fundację, która wspiera dzieci i młodzież przeżywające załamania i kryzysy psychiczne. Lusi wie, że pomógł niejednej młodej osobie. On ich przecież najlepiej rozumiał. Stanisław niczym nie przypominał już nastoletniego chłopca. Bała się, że ten widok może prysnąć niczym bańka mydlana. Nie zawsze przecież było tak wesoło… Lusi zaczęła wspominać, opadły jej powieki…

To był zimowy, mroźny poranek. Na zewnątrz było -10 °C. Lusi wstała już przed piątą rano, żeby napalić w kominku i przygotować dzieci do szkoły. Gdyby miała wsparcie, byłoby jej łatwiej. Ale nie chciała o tym myśleć. Nie mogła. Musiała skupić się na tym co tu i teraz, a tu i teraz było zimno. Lucjan nie zdążył naprawić dachu, przez szczeliny przedostawało się zimne powietrze. Lusi upchnęła w tym miejscu stare koce, ale to nie pomogło. Czarno-biały kot zwany Fido przeciągał się przy piecu. On jedyny lubił każdy poranek, kiedy mógł ogrzewać swoje futerko i obserwować krzątaninę Lusi. Wiedział, że za kilka minut dostanie podgrzane mleczko, wtedy zawsze łasił się do nóg swojej domowniczki, która radośnie sobie śpiewała. Od pięciu miesięcy już tego nie robi. Jej ruchy są wolniejsze. Czasem stoi przy oknie i potrafi nie poruszać się przez piętnaście minut. Zegar wybił szóstą, pora budzić dzieci.

Zuzia i Zosia jeszcze leżały. Zuzi śniło się, że są wakacje, a ona lepi babki z piasku. Za chwilę miała wejść do ciepłej wody, ale promienie słoneczne ją oślepiły. Próbowała zasłonić oczy przed słońcem. Nagle otworzyła powieki. Nad nią stała Zosia z włączoną latarką. „Nareszcie wstałaś!”- powiedziała. „No, chodź. Mama czeka z owsianką. Na pierwszej lekcji mamy sprawdzian z matmy. Nie możemy się spóźnić”. Zuzia nie rozumiała po co ma się tak śpieszyć do szkoły. Jeśli pierwszy byłby język polski z panem Bobińskim, to by było logiczne. Ale na matmę?! Powoli wsunęła zziębnięte stopy w kapcie i powłóczystym krokiem udała się do łazienki.

Lusi w tym czasie próbowała obudzić Stasia. Jak zwykle w jego pokoju panował nieład. Miał czternaście lat, dorastał. Lusi rozumiała, że to trudny wiek, ale od dłuższego czasu niepokoiła się o syna. Stanisław nie miał siły wstać. W końcu zjawił się w kuchni, kiedy już wszyscy kończyli posiłek. Usiadł na miejscu i zjadł owsiankę z jagodami, które zeszłego lata zbierał z tatą. Lusi na jego prośbę pozwoliła mu zostać w domu. Nie była pewna czy dobrze robi. To już czwarty raz w tym miesiącu. Nie chciała jednak kłócić się z synem. Jeszcze do niedawna Stasiu zawsze pierwszy wychodził do szkoły, poganiał bliźniaczki, żeby się nie spóźnić. Miał tyle spraw do omówienia z kolegami jeszcze przed rozpoczęciem lekcji. Ostatnio nie zaprasza nikogo. Co więcej, uświadomiła sobie, że już od dawna nie słyszała, żeby syn rozmawiał z przyjaciółmi przez telefon. Lusi ubrała ciepło dziewczynki, poprosiła Stasia o dołożenie drewna do pieca i pojechała z córkami do szkoły. Miesiąc temu zrobiła prawo jazdy. Wcześniej nie musiała jeździć. Nigdy nie chciała być kierowcą.

Zbliżała się 7:30. Staś włączył telewizor. Przez godzinę obraz się poruszał, jednak bez dźwięku. Fido wiedział, że coś złego się dzieje z chłopcem. Fido wszystko wiedział. Obserwował bacznie wszystkich mieszkańców. Kiedyś było ich pięciu. Nie rozumiał, gdzie jest Lucjan i dlaczego nie głaszcze go już pod brzuszkiem. Brakowało mu tego. Nie samego głaskania, ale jego obecności i serdeczności. A teraz rzadko kiedy ktoś go dotyka. Fido zeskoczył z pieca i wskoczył na kolana Stasia. Wtedy chłopiec się ocknął. Zobaczył, że pilot leży obok, a na ekranie zmieniają się postacie z filmu, którego nie lubił. „Co Fido? Głodny jesteś? Zaraz futrzaku coś dostaniesz!” i poszli do kuchni. W południe Stasiu zaczął odruchowo ocierać dłonie o spodnie ze wzrokiem utkwionym w kącie kuchni na wystającej zza szafki wędce. Była mocno zakurzona. Ostatni raz była używana pięć miesięcy temu. Miał mętlik w głowie. Z jednej strony czuł spokój i przypominał sobie wesołe chwile, z drugiej – nie mógł zapomnieć kiedy ostatni raz ktoś nią łowił ryby. A nie chciał tego pamiętać. Chciał wymazać ten dzień z życiorysu. Ze łzami w oczach uderzył pięścią w stół tak, że zabolała go dłoń. Wtedy zobaczył, że ogień w piecu dawno wygasł, a w domu jest piętnaście stopni. Wyszedł na podwórko, włożył do kosza nacięte drewno, następnie od nowa napalił. Udał się do swojego pokoju i włączył komputer. Ostatnio lubił grać w gry komputerowe. Wtedy nie myślał. Skupiał się na kolejnych zadaniach. Tam przynajmniej osiągał dobre wyniki. W szkole było gorzej. Dostał w zeszłym tygodniu jedynkę z historii. Dzień wcześniej uczył się, jednak kiedy nauczyciel zadawał mu pytania, nie mógł się skupić. Nie pamiętał nawet o co historyk go pytał, czuł pustkę w głowie. Było mu wstyd. To jego kolejna jedynka. Do zeszłego roku szkolnego Stasiu miał czerwony pasek. Wczoraj udało mu się poprawić ocenę. Zrobił to dla mamy, nie chciał jej martwić przed wywiadówką. Nauczyciele coraz częściej widząc jego zapuchnięte oczy, kazali mu zacząć pilniej się uczyć, a nie zarywać noce na graniu. Stasiu czuł się niesprawiedliwie oceniony. Jego koledzy owszem, zarywali w ten sposób nocki, ale on nie.

On po prostu nie mógł zasnąć, kręcił się w łóżku. Zasypiał najczęściej około drugiej nad ranem. Nie chciał jednak mówić o tym głośno. Przecież nikt tego nie zrozumie. Czekał aż samo mu przejdzie. Próbował robić po sto brzuszków, myśląc że wysiłek fizyczny pozwoli mu szybciej zasnąć. Nie pomagało.

Po godzinie szesnastej zrobiło się głośno. Lusi wróciła z dziewczynkami do domu. Miały trzy wielkie torby zakupów. Fido maszerował z ogonem podniesionym do góry, niczym antena radiowa i łasząc się do nóg domowników radośnie pomrukiwał. Zuzia chcąc go pogłaskać, zrzuciła ze stołu śmietanę. Lusi na widok wielkiego kleksa i białych kropek na podłodze oraz ścianie bezradnie jęknęła. Fido śpieszył z pomocą i szybko lizał białą rozkosz, bojąc się, że gospodyni podejdzie zaraz ze szmatą. Zosia, która weszła do kuchni, poślizgnęła się na śmietanie, upadając na zaskoczonego kota. Fido miauknął, mama stanęła jak wryta, a Zuzia histerycznie zaczęła się śmiać. Stasiu przyszedł z pomocą i podał siostrze rękę. Uśmiechnął się na myśl, że mama przygotuje zaraz pyszny obiad. Czując bulgotanie w brzuchu zrozumiał, że od owsianki chyba nic więcej nie jadł. Weekend upłynął spokojnie, dzieci skupiły się na nauce i czytaniu książek.

W niedzielny wieczór Lusi zawołała do dzieci: „Zobaczycie kochani, nowy rok-kurzy krok! Jeszcze trochę i będzie wiosna, a potem wakacje!”. Staszek bał się tych wakacji. Nie wiedział co będzie robił, wcześniej jeszcze musiał zdać egzaminy ósmoklasisty i wybrać liceum. Mama często go pytała, czy już się zdecydował. W zasadzie było mu wszystko jedno. Kiedyś planował z Michałem składać dokumenty na kierunek humanistyczny. Teraz sam już nie wie. W szkole rozmawia z kumplami na różne tematy, lubi tam być. Jednakże po lekcjach wraca od razu do domu. Spojrzał na komórkę. Nie ma żadnych wiadomości. Jeszcze do niedawna koledzy do niego pisali, chcieli go wyciągnąć na deskorolkę, łyżwy. Staszek wówczas odpisywał, że jest zajęty. Czasem wymyślał nieprawdziwe historie. Nie miał sił ruszać się z domu. Na młodzieżowe mecze też przestał chodzić. Sam nie rozumiał dlaczego. Może denerwowało go, że to ojcowie kibicowali swoim synom. Piłka przestała go interesować.

Mijały tygodnie i wreszcie zaczęły się marcowe dni.

Lusi odczuwała wewnętrzny spokój. W ten słoneczny dzień razem z dziećmi pojechali na wycieczkę do lasu. Szukali oznak wiosny. Dziewczynki goniły się między drzewami, Stasiu rzucał szyszkami w wielki stojący obok drogi dąb, a potem drażnił Zuzię i Zosię i komentował ich relację z kolegami. Bliźniaczki były oburzone, zaklinały się jedna przez drugą, że z Bolkiem i Florkiem absolutnie nic ich nie łączy. Że są dziecinni i głupi, ponadto chłopaki są fuj i one nigdy nie będą miały mężów. Po powrocie z przejażdżki wszystkich bolały policzki od śmiechu. Lusi patrzyła na syna i cieszyła się, że jest taki pogodny, taki jak kiedyś. Zauważyła, że przykłada się do nauki, jest bardziej aktywny i czasem nawet wychodzi popołudniami z domu. Ostatnio nawet słyszała jego telefoniczną rozmowę z Michałem. Wszystko zaczynało się układać, udało jej się stworzyć ciepły dom. Jak dawniej. Chociaż była świadoma, że już dla nikogo z nich nie będzie jak dawniej. Ale walczyła, starała się. Jej spokój ducha nie trwał długo. Pewnego kwietniowego dnia wróciwszy z pracy, zauważyła na pościeli syna ślady jakby zaschniętej krwi. Wtedy przypomniała sobie, że już kiedyś kołdra miała taki czerwony ślad, ale syn wyjaśnił jej, że wylał mu się sok. W tym momencie Staszek wszedł do pokoju, uśmiechnął się do mamy i zapytał czy kupiła jego ulubioną czekoladę. Nastolatek wycierał ręcznikiem mokre włosy i trzymając ręce w górze Lusi dostrzegła pod uniesioną koszulką na jego brzuchu dziwne kreski. Zaniepokojona zapytała syna: „Co to jest?”. Staszek szybko wsadził koszulkę w spodnie i powiedział, że to nic takiego, że rano się śpieszył, a że blat stołu był zajęty, przyciskając chleb do brzucha chciał go ukroić i niechcący zaciął się nożem. Lusi próbowała namówić syna, aby mogła opatrzeć mu ranę, ale ten stwierdził że nie jest już dzieckiem i musi się pouczyć. Lusi nie spała całą noc. Następnego dnia musiała wyjechać na pięciodniową delegację do Gdańska. W tym czasie jej siostra zajęła się dziećmi. Przez telefon wszystko wydawało się, że jest dobrze. Siostra uspakajała ją, że nie ma czym się martwić, dzieci chodzą do szkoły, Staszek wygrał konkurs polonistyczny, dzięki czemu dostanie dodatkowe punkty do liceum. Uspokojona jej zapewnieniami Lusi razem z koleżanką wieczorami wychodziła z hotelu i spacerowała po plaży w Brzeźnie. Patrzyła na wodę, zachód słońca. Mimo, że to właśnie woda zabrała jej ukochanego, to dzięki jej widokowi odczuła ulgę, że nie jest sama. Każdego popołudnia kupowały sobie kręcone lody. Nareszcie mogła się z kimś wygadać, pośmiać. Brakowało jej tego. Nawet nie wiedziała, że tak bardzo. Jednocześnie tęskniła za rodziną, nawet za Fido, który przed samym wyjazdem podrapał jej ulubioną bluzkę.

Następnego dnia po powrocie Lusi postanowiła, że pojedzie z dziećmi na basen. Bliźniaczki bardzo chciały zobaczyć nową zjeżdżalnię. Lusi obawiała się czy od ostatnich wakacji córki i syn nie wyrośli już ze swoich stroi kąpielowych. Prosiła, aby przed wyjazdem dzieci je przymierzyły. Zuzia ledwo co naciągnęła ramiączka, czując, że wgniatają jej się mocno w ciało, ale bojąc się że nie pojadą na basen, powiedziała że jest okej. Zosia podobnie jak siostra, czuła dyskomfort, ale również oznajmiła, że jest gotowa. Lusi czekała, żeby Staś wyszedł z łazienki i pokazał się w kąpielówkach, ale usłyszała tylko przez zamknięte drzwi, że pasują. Mój syn dorasta, dlatego zaczął być wstydliwy, pomyślała Lusi. W czwórkę zapakowali torby do samochodu i odjeżdżając pokiwali siedzącemu w oknie kotu. Dziewczynki nie chciały wyjść z wody, w kółko wbiegały na nową zjeżdżalnię, po czym nurkowały w basenie. Tylko Stasiu stał owinięty ręcznikiem i wpatrywał się w wodę. Nie chciał wejść do basenu. Jego spojrzenie było przepełnione pustką, jakby nie było w nim życia. Lusi zostawiła na chwilę dziewczynki pod opieką ratownika i poszła do syna. Na pytanie czemu nie chce wejść, Staś odpowiedział, że nie ma ochoty. Lusi pomyślała, że może nastolatek krępuje się swojego ciała. Okres dorastania sprawił, że Stasiu był coraz wyższy, jego ręce i nogi były bardzo szczupłe, trochę nieproporcjonalnej wielkości co do reszty ciała. Lusi już niejednokrotnie tłumaczyła synowi, że to normalne w jego wieku, że nie ma się czego wstydzić. Ostatecznie wróciwszy do dziewczynek z ulgą zauważyła, że Stasiu zanurkował. Kiedy wybiła osiemnasta Zosia z Zuzią zrozumiały, że ich namowy na nic się nie zdadzą i udały się pod prysznic. Lusi zabrała torby dzieci i w całym zamieszaniu przypadkowo weszła do męskiej przebieralni. Na widok Stasia torby wypadły jej z rąk. Chłopiec nie widząc matki, zakładał koszulkę. Sięgnął po spodnie. Lusi dostrzegła na udach syna wiele blizn. Dwie z nich były żywoczerwone. Podeszła do Stasia i zapytała co to jest? Stanisław wpadł w panikę. Zaczął krzyczeć, że to męska szatnia, że dziewczyny tu nie mają wstępu i że potrzebuje prywatności. Widząc wzrok kilku innych mężczyzn, policzki Lusi zaczynały zmieniać kolor z bladych na czerwone, po czym sięgnąwszy po torby wyszła.

W drodze powrotnej słychać było tylko głos roześmianych dziewczynek. Lusi nie miała siły się odezwać. Staś nie patrzył na matkę, miał głowę odwróconą w kierunku szyby. Dopiero po kolacji, kiedy bliźniaczki już zasnęły, Lusi wzięła głęboki oddech i poszła do pokoju syna. Złapała za klamkę. Pokój był zamknięty. Po długim pukaniu usłyszała, że Staś jest zmęczony i leży już w łóżku. Była przerażona. Przez całą noc rozmyślała, co może zrobić. Co powinna zrobić? Jak ma rozmawiać z synem? Przypomniała jej się sytuacja, gdy niedawno zauważyła na Stasia podbrzuszu bliznę. Teraz już wiedziała, że to nie był przypadek, że syn nie zaciął się podczas krojenia chleba. Wciąż niedowierzała. Czy to możliwe, że jej syn sam sobie zadaje rany? Ale dlaczego? Od jak dawna? Dlaczego ona nic nie wiedziała? Dlaczego Staś z nią nie chce rozmawiać? Te i inne myśli nie dawały jej spokoju.

Rano Zosia z Zuzią wstały wcześniej i biegały po całym domu. Staś zjadł szybko owsiankę i powiedział, że musi być dzisiaj szybciej w szkole. Bał się rozmowy z matką. Nie wiedział, co ma jej powiedzieć. To jego sprawa. Nie rozumiał, po co mama weszła do tej przymierzalni.

Lusi postanowiła, wziąć urlop na żądanie. Zadzwoniła do swojej koleżanki Elizy, która skończyła psychologię. W trakcie rozmowy Lusi zaczynała powoli rozumieć, co się może dziać z jej synem.

Samookaleczenia.

Jeszcze nigdy nie spotkała się z tym zjawiskiem. Nie rozumiała, co trzeba czuć, żeby samemu sobie zadawać ból. Czy to możliwe, że emocjonalne cierpienie Stasia jest tak wielkie, że nie potrafi sobie z nim poradzić? Przecież jest radosnym nastolatkiem. Od tygodni wszystko wróciło do normy - sprzed tragedii, jaka ich spotkała. Stasiu spotyka się z przyjaciółmi, chętnie uprawia sport, jest pomocny w domu, pilnie się uczy. Co niedziele chodzą razem na cmentarz, wspólnie zapalają znicz. Staś coraz częściej żartuje przy grobie taty, opowiada mu o swoich sukcesach szkolnych. A może jest jeszcze inny powód? Może ktoś go skrzywdził?

Lusi dowiedziała się, gdzie może szukać pomocy. Postanowiła, że następnego dnia pójdzie z synem na konsultację. Nie może tego zbagatelizować. Musi szukać wsparcia u specjalisty. Przecież za którąś niewprawnie zrobioną raną mógłby się wykrwawić. A co jeśli podetnie sobie żyły? Myśli huczały w jej głowie. Na wszelki wypadek pochowała wszystkie ostre noże, zostawiając w kuchni tylko te najbardziej tępe. W czasie nieobecności syna przeszukała jego pokój. Nie wiedziała, czego szuka. Czuła, że nie powinna naruszać prywatności syna, jednakże robiła to z myślą o jego dobru. Szukała jakiejś wskazówki, czegokolwiek. W zasadzie nic nie znalazła - oprócz małej żyletki umieszczonej w nocnej szafce przy łóżku. Szybko ją zabrała, owinęła w chusteczki higieniczne i z bijącym z niepokoju sercem wyrzuciła do śmietnika. Staś nie prowadził pamiętnika. W biurku trzymał kilka laurek od sióstr i dyplomy szkolne. Na dnie leżał bilet na mecz reprezentacji polskiej, który kupili razem z mężem dawno temu. Lusi całkiem o tym zapomniała. To miał być męski wypad. Zdała sobie sprawę jak bolesne wspomnienia, musiał wywoływać ten bilet. Z jakiś względów Staś dalej go trzymał. Za łóżkiem znalazła zakurzone zdjęcie syna z mężem, zrobione podczas pierwszego wspólnego wypadu na ryby. Przetarła z kurzu zdjęcie i odłożyła na szafkę, po czym ocierając łzy wyszła z pokoju.

Wieczorem Zosia i Zuzia poszły nocować do swojej koleżanki. Lusi chciała, aby Staś nie czuł się skrępowany, pragnęła z nim szczerze porozmawiać i liczyła na to, że syn się przed nią otworzy. Staś leżał na łóżku z nogami opartymi o ścianę i czytał książkę. Panowała cisza. Lusi usiadła przy synu i zaczęła opowiadać o swoich myślach, obawach, o tym, że martwi się o niego. Początkowo nastolatek patrzył tylko w ścianę, nie wiedział, co robić. Nie chciał zadręczać mamy swoimi problemami. Przecież wszyscy mówią, że musi być twardy. Czuł jednak, że jeśli nie porozmawia z nią, to będzie jej bardzo przykro, że ją zrani. W czasie całonocnej rozmowy Lusi zrozumiała, że syn nie radzi sobie z rzeczywistością, że tęskni za tatą, że w szkole ma coraz więcej obowiązków, że jeszcze jakiś czas temu uczniowie z innych klas śmiali się na lekcjach wychowania fizycznego z jego sylwetki. Lusi czuła, że jest jeszcze sporo innych problemów, które dotknęły Stasia, ale to widocznie nie był czas, żeby teraz je poruszać. Najważniejsze, że syn się otworzył, że zaczął mówić. Po długich namowach pokazał jej blizny na brzuchu i udach. Nie potrafił wytłumaczyć, czemu to robi, w danym momencie czuł taką potrzebę i jednocześnie ulgę. Przez chwilę zapominał o wszystkich swoich problemach. Potem jednak odczuwał jeszcze większy ból i wstyd. Bał się, że ktoś zauważy ślady, wstydził się przebierać w szatni, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Nad ranem Lusi ucałowała syna i prosiła, żeby poszedł spać, a w południe wspólnie udali się do psychiatry. Zadecydowano, aby początkowo objąć opieką terapeutyczną wszystkich członków rodziny i równocześnie, żeby Staś uczęszczał na indywidualną terapię raz w tygodniu. Zdiagnozowano u niego depresję. Lusi zaczęła czytać wiele publikacji na ten temat. Nie była świadoma, że tyle dzieci przechodzi poważne kryzysy psychiczne i to z wielu różnych powodów. Niektórzy profesjonaliści mówią o naturalnych tendencjach do depresji w czasie adolescencji. Opisuje się bardzo cienką nić między zdrowiem a ryzykiem choroby. Podkreśla się, że każda osoba między 13 a 16 rokiem życia przechodzi w różnym stopniu i postaci depresję. Często trudno ją dostrzec, ponieważ jest maskowana. Mówi się, że nawet 15-20% młodzieży zmaga się z łagodniejszą lub silniejszą depresją. Lusi zszokowały te i inne informacje, które wyczytała. Czuła, że z jej synem coś się dzieje, że wspólnie przechodzą trudną sytuację, ale nie była świadoma jak poważny i głęboki kryzys psychiczny dotknął jej dziecko. Przypominała sobie, że po śmierci męża dzieci były objęte specjalną opieką psychologa szkolnego, jednakże w przypadku syna widocznie to nie wystarczyło. Dziewczynki inaczej znosiły nieobecność ojca. Czasem przed snem pytały Lusi czy tata na nie patrzy. Pedagodzy szkolni nie zauważyli żadnych niepokojących sygnałów. Bliźniaczki na początku roku szkolnego były smutniejsze niż zazwyczaj, ale w czasie gorszych dni z chęcią rozmawiały o swoich troskach z mamą. Lusi zastanawiała się, czy fakt że dziewczynom łatwiej jest rozmawiać o swoich uczuciach, sprawił, że łagodniej przechodziły okres żałoby? Czy fakt, że chłopcy rzadziej dzielą się swoimi emocjonalnymi doświadczeniami utrudnia im proces zdrowienia? Lusi poczuła wewnętrzny bunt, dlaczego nawet w mediach powiela się stereotypowe myślenie, że mężczyzna ma być twardy i męski. Dlaczego jej syn ukrywał w sobie tyle emocji, dlaczego jej nie zaufał, przecież tyle czasu spędzają wspólnie na różnych rozmowach. Nieustannie obwiniała się, że powinna była coś zrobić, coś zauważyć.

Nastały wakacje.

Stanisław bardzo dobrze poradził sobie z egzaminami ósmoklasisty, dostał się do wybranego liceum i będzie chodził do jednej klasy z Michałem. W te letnie miesiące Lusi starała się spędzać każdą wolną chwilę z dziećmi. Pewnego poranka w czasie zbierania jagód Staś opowiedział mamie, że rozmowy z terapeutą chyba przynoszą mu ulgę. Jeszcze do niedawna obawiał się wakacji, na samą myśl bolał go brzuch i czuł wewnętrzny niepokój. Sierpień kojarzył mu się z rankiem, kiedy ostatni raz rozmawiał z tatą…

…Tego dnia Lucjan zabrał swoją ulubioną wędkę i poszedł na ryby. Był umówiony ze Stasiem, że wróci do domu i razem pójdą zbierać jagody. Staś czekał w oknie. Koło południa do ich drzwi zapukali policjanci. Chcieli rozmawiać z mamą. Staś uchylił wtedy drzwi i niewyraźnie słyszał rozmowę. Ciało taty znalazł w wodzie sąsiad, który wezwał pomoc. Nikt nie wiedział, co się wydarzyło. Po kilku dniach sekcja zwłok wykazała, że nastąpiła niewydolność krążeniowo-układowa i kiedy tatę zakuło serce, musiał się zachwiać i wypadł z łódki do wody…

Po wizytach u terapeuty Staś może już o tym mówić. Nadal jest to dla niego ciężkie, ale nauczył się, jak radzić sobie ze smutkiem. Skupia się na miłych wspomnieniach. Sam zauważył, że widok wędki już go nie boli. Nawet przyłapał się na tym, że ostatnio uśmiechnął się na jej widok, wytarł z pajęczyn i poszedł z kolegami łowić ryby. Pierwszy raz w życiu złowił wtedy węgorza. Ile to było krzyków i przepychanek, żeby wsadzić go do wiadra. Ryba wiła się jak wąż. Przez to, że jest bardzo śliska, chłopcy nie mogli jej złapać. W końcu im się to udało. Stasiu dumnie wrócił do domu. Lusi była zaskoczona, nie wiedziała, że syn poszedł łowić ryby. Przecież od roku tego nie robił. Usłyszawszy unoszące się zachwyty Lusi, Zosia z Zuzią przybiegły zobaczyć co się dzieje. Fido ukrył się za firanką. Obawiał się, że to stworzenie, które wywołało tyle zamieszania zamieszka z nimi na zawsze. Zuzia koniecznie chciała dotknąć węgorza, a jednocześnie piszczała z niepokoju. Zosia wymyśliła, że nazwą go Wędzik. Stasiu widząc coraz większe przywiązanie dziewczynek do złowionej ryby, zaczął delikatnie sugerować, że złowił ją po to, żeby ją zjeść na kolację. Oburzenie i krzyki nie miały końca. Dziewczynki nazwały Stasia mordercą i to całkowicie bez serca! Zuzia oznajmiła, że od tej pory Wędzik zamieszka z nią w pokoju i nie pozwoli nikomu go skrzywdzić. Fido poczuł głęboki niepokój, zeskoczył z parapetu i poszedł powąchać nowego przybysza. Korzystając z okazji wsadził łapkę do wiadra. Zapach wody wydał mu się szalenie inspirujący. Lusi widząc, że dziewczynki nie odpuszczą, zadecydowała, że Wędzik nie zostanie zjedzony, ale zamieszkać z nimi również nie może. Wytłumaczyła córkom, że ryba musi żyć w dużej ilości wody, że odpowiednim dla niej domem jest jezioro. Fido ostentacyjnie miauknął z niezadowolenia, a Staś machnął z bezsilności ręką. Cała czwórka udała się do pobliskiego jeziora. Stasiu jako jedyny mężczyzna w domu mógł wypuścić rybę do jeziora. Zanim to nastąpiło, Zuzia i Zosia dziesięciokrotnie żegnały się z Wędzikiem, życzyły mu szczęścia i długiego życia. Lusi ze Stasiem śmiali się do rozpuku. Na uboczu umówili się, żeby jednak nie przynosić żywych ryb do domu, ponieważ szanse na posiłek będą znikome.

Staś był z siebie dumny.

Nie dość, że sprawił dużo radości domownikom, to jeszcze czuł, że pokonał jeden ze swoich lęków.



***



Nagle Lusi poczuła na swoim ramieniu ciepły dotyk. Otworzyła oczy, nawet nie pamięta kiedy usnęła. Syn chciał odprowadzić ją do domu. Lusi zorientowała się, że zapadł już zmrok, dookoła domu paliły się solarne lampki, a goście powoli pakowali się do wyjazdu. Wnuk biegał podekscytowany, ponieważ od jutra miał stać się przedszkolakiem i zasilić grupę „koników polnych”. Franuś mógł trafić do grupy „motylków”, jednakże uważał, że ta nazwa bardziej pasuje do delikatnych dziewczynek, a on przecież był już prawie mężczyzną! Konik polny kojarzył mu się z dostojnym, skocznym chłopcem, którym w jego mniemaniu przecież był. Franuś nie lubił stąd odjeżdżać, jednakże tym razem było mu łatwiej z myślą, że jutro zadzwoni do babci już jako prawdziwy przedszkolak! Nie mogąc ukryć emocji zapytał babci: „Babi, czy będziesz jutro trzymała za mnie kciuki? Wiesz co to za dzień?”. Babi oczywiście wiedziała, i uściskała swojego jedynego wnuka, mówiąc mu do ucha: „Franuś, jestem z Ciebie bardzo dumna! Będziesz najlepszym konikiem polnym jakiego kiedykolwiek poznałam!”. Lusi wyciągnęła portmonetkę i dała Franusiowi drobne pieniążki, z myślą żeby jutro poszedł z rodzicami na jego ulubione gofry z jagodami. Z oddali słychać było poganiające głosy. Zuzia jak zwykle nie mogła znaleźć kluczy od samochodu, Zosia nie potrafiła zdecydować się czy założyć sweterek czy jednak będzie jej za ciepło. Marcelina z radością trzymała za rękę męża i przyglądała się cotygodniowej scenerii. Lusi stanęła obok członków rodziny i zapowiedziała, że następnym razem wybiorą się wspólnie do lasu. Nakazała, aby obowiązkowo każdy z nich przywiózł własne koszyki i że odbędzie się konkurs na najpiękniejszego grzyba w dwóch kategoriach: mały i duży okaz. Franusiowi rozbłysły oczy, a najbardziej zainteresowała go kwestia nagrody, ponieważ chodzenie po lesie było przecież bardzo męczące. Postanowił być w jednej drużynie z rodzicami, wiedząc, że wtedy jego szanse na wygraną diametralnie wzrosną. W końcu babcia opowiadała, że w dzieciństwie tata nazywany był królem grzybów! Cała rodzina kochała grzybobranie, któremu towarzyszyły radosne okrzyki, takie jak: „Znalazłam!”, „Pokaż, jaki piękny!”, „A ja jak zwykle nic nie mam!”, „Uważaj, prawie nadepnęłaś!”, „Czy to jest trujak?”. Po chwili nostalgii i grzybowych ustaleniach, całe towarzystwo zaczęło się radośnie żegnać, całować i ściskać, a Franuś jako odpowiedzialny chłopiec upominał wszystkich, żeby nie nadepnęli mu na jego nowe buciki, bo jutro musi przecież ładnie wyglądać! Na samym końcu Lusi wyściskała serdecznie Stanisława. Patrząc w jego błękitne oczy, wiedziała że jest szczęśliwy. Do tej pory nie może sobie wybaczyć, że nie dostrzegła jego młodzieńczych problemów. Jeszcze kilka lat temu Lusi odbyła oczyszczającą rozmowę z synową. Poprosiła Marcelinę, żeby była czujna. Ona rozumiała Lusi bez słów. Kiedy wszyscy odnaleźli swoje kluczyki, założyli odzienie i zabrali zapakowane dla nich pojemniki z ciastem, Lusi stała na progu i machała wszystkim ręką. Stanisław zawsze w tym momencie dawał potrójny sygnał klaksonem, co oznaczało: do zobaczenia niebawem! Lusi wiedziała, że nastąpi to już w niedziele. Jednakże, czy aby na pewno tak się stanie… Zatroskana patrzyła w księżycową poświatę, skupiając wzrok na bezszelestnie przelatującej obok niej sowie.




Michał Klaman


Wilki z Wyoming




Redakcja gazety Paranormal Investigation, Nowy Jork

Dziewiąte piętro biurowca na dolnym Manhattanie zajmowała agencja detektywistyczna Herkules, firma reklamowa oraz redakcja miesięcznika Paranormal Investigation. Kiedy wybiła godzina szesnasta, całe biuro redakcji zaczęło pustoszeć. Pół godziny później został już tylko niski pękaty dziennikarz po pięćdziesiątce o imieniu Carl Greenly, który kończył właśnie artykuł do wydania specjalnego.

Mężczyzna podskoczył nieznaczenie na krześle, kiedy w brzeg biurka i zapukała wysoka i przeraźliwie chuda praktykantka o wściekle różowych włosach.

– Hej, Carl. Wybacz, że Ci przeszkadzam – przeprosiła nieśmiało Chloe.

– Nie ma sprawy – odparł przecierając chustką spoconą twarz. – I tak już miałem kończyć Myślałem, że już poszłaś do domu. W sumie tak, ale na dole spotkałam kuriera. – Chloe położyła obok klawiatury niewielki pakunek. – Zaadresowane do naszej redakcji, a konkretnie do twojej rubryki.

– Dziękuje – powiedział, sięgając po paczkę. Otworzył ją go. Ze środka wypadł list oraz dziennik. Obydwoje popatrzyli po sobie z lekkim zdziwieniem.

Redaktor sięgnął po kartkę zapisaną z obydwóch stron odręcznym pismem, następnie spojrzał na praktykantkę.

– Chcesz posłuchać? – Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko przysunęła sobie krzesło i usiadła naprzeciw Carla.

– Dajesz stary. Jestem ciekawa – odparła z nieskrywanym zaciekawieniem.

Mężczyzna obrócił kilka razy kopertę w rękach i przyjrzał się znaczkom oraz stemplowi pocztowemu.

– Przysłane z Riverton w Wyoming – oznajmił, po czym odłożył kopertę i sięgnął po kartkę.



* * *

Do redakcji Paranormal Investigation

Właśnie uciekłem z przeklętego miejsca nawiedzonego przez straszną bestię. Piszę ten list jako uzupełnienie dziennika, który przesyłam w załączeniu.

Nazywam się Tom Golden. Mam trzydzieści sześć lat. Do końca lutego tego roku pracowałem jako kierownik ochrony w kasynie Luxor w Las Vegas, kiedy to odziedziczyłem spory spadek, który miał odmienić moje życie. I tak się stało. Niestety w sposób, jakiego bym sobie nie życzył.

Mój wuj John Kowalsky, zapisał mi w testamencie dom w stanie Wyoming. Miałem zamiar go wysprzątać i sprzedać. W zamian za to przeżyłem miesiąc wakacji na odludziu pełnym niebezpiecznych typów, a jako pamiątka pozostała mi urocza blizna na twarzy i kilka skrzyń kiepskiego burbonu.

Wszystko opisałem w dzienniku załączonym do listu.

Tom Golden

PS. Panie Greenly prawdziwe potwory kryją się w ludziach.


* * *

Carl siedział w milczeniu patrząc na ten list, który przed chwilą odczytał na głos. Po dłuższej chwili obrócił kartkę. Po drugiej stronie znajdowała się Schematyczna mapa, a na niej zaznaczone umiejscowienie wspomnianej w liście chaty. Mężczyzna przyjrzał się i podał kartkę dziewczynie. Ta raz jeszcze obejrzała cały list z obydwu stron, klasnęła w dłonie z podekscytowania.

– Dobra to dzwonię do domu, że wrócę później.

– Zamówię pizzę. – Carl sięgnął po telefon i wybrał numer do Grimaldi's najlepszej pizzerii w Nowym Jorku. Kilka tygodni temu właściciele restauracji otworzyli drugi punkt po drugiej stronie ulicy.

W niecałe piętnaście minut i na stół w sali konferencyjnej zawitała największa pizza pepperoni na grubym cieście z dodatkowym serem. Po chwili do pizzy dołączył dzbanek mocnej kawy z cukrem i dwa kubki, które przyniosła praktykantka.

Oboje usiedli przy stole, a redaktor Greenly położył list razem z dziennikiem przed sobą.

– Gotowa?

– Podjarana jak Rzym za czasów Nerona – odparła, a oczy jej błyszczały z podniecania na myśl o Tomie Goldenie, nawiedzonym domu i tajemniczej złej sile czającej się gdzieś w stanie Wyoming.

– To co? Zobaczmy, czym jeszcze nas zaskoczy nasz tajemniczy nadawca?


* * *

Dziennik Toma Goldena



21 luty, Las Vegas

Dziś w kasynie Luxor panował wyjątkowo duży ruch. W powietrzu czuć było woń alkoholu, a zewsząd dobiegał gwar rozmów przeplatany odgłosami automatów do gier i brzęku żetonów do gry w BlackJack'a.

Dobrnąłem akurat do połowy zmiany, kiedy zadzwonił telefon. To był Andy Burns, sąsiad mojego wuja John'a Kowalsky'ego. Okazało się, że wujek Johnny zmarł kilka godzin temu. Ogarnął mnie przejmujący smutek na wieść o jego śmierci. Zawsze pomagał mi w szkole i wspierał we wszystkim. Zastępował mi ojca, który był zbyt zajęty, aby porozmawiać ze mną czy zainteresować tym, co robię.

Przez resztę wieczoru nie mogłem skupić się na swoich zadaniach. Odliczałem sekundy do końca zmiany. Chciałem wrócić do domu i utopić smutek w sześciopaku zimnego piwa. Zawsze byłem twardy, ale tej nocy chciało mi się beczeć jak małemu dziecku. To był długi raz w życiu, kiedy łzy same cisnęły mi się do oczu. Pierwszy raz płakałem, jak miałem dziewięć lat, gdy zdechł mój chomik o imieniu Fufek.



1 marca, Reno

Od rana dopisywała słoneczna pogoda, która pasowała do pogrzebu i posępnego nastroju jak packa na muchy do polowania na słonie. Kondukt żałobny przejechał z kaplicy na cmentarz. Na całej ceremonii było tylko parę osób. Znajomy z klubu seniora, trzech sąsiadów, z którymi grywał w brydża, jego syn z żoną i dwójką nastoletnich dzieci, ksiądz oraz ja.

Po pogrzebie zaczepił mnie nieznajomy wysoki siwowłosy facet o posępnej twarzy grabarza. Okazało się, że to prawnik. Poinformował mnie, że jutro odbędzie się oficjalne otwarcie testamentu. Podobno na kilka tygodni przed śmiercią wuj dopisał mnie do grona spadkobierców. Zapowiadał się dłuższy pobyt w Reno w stanie Nevada. Nie mniej ucieszyłem się na tą wiadomość o spadku. Marzyłem, że wreszcie będę miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby zrealizować mój dawny plan i pojechać na długie wakacje po Europie.

Do dzisiejszego wpisu dołączam zdjęcie z moim kuzynem oraz nas dwóch z wujkiem Johnnym. Razem z Earlem zawsze darliśmy ze sobą koty, ale pomimo to lubiliśmy spędzać razem czas na wygłupach w letnim domku Johna niedaleko Riverton. Ostatnio widzieliśmy się na pogrzebie cioci trzy lat temu.



2 marca, Reno

Właśnie wyszedłem od mecenasa Gibonsa. Wuj zapisał mi dom letniskowy w okolicach Riverton. Do tego dostałem prawie dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jeszcze tylko wykonam szybki telefon do pracy z wnioskiem o urlop i ruszam do Wyoming. Niewykluczone, że trochę go posprzątam i sprzedam.


* * *

Carl obejrzał dwa zdjęcia i przeczytał ich opis na odwrocie, następnie podał je Chloe.

– Ten drągal o tutaj… – redaktor wskazał na fotografię – z tymi kasztanowymi prostymi włosami to nasz Tom. Na drugim zdjęciu obok niego to jego kuzyn, Earl Kowalsky.

Stażystka wzięła obydwa zdjęcia w dłonie i przyjrzała się każdemu z mężczyzn, a następnie przez kilkanaście sekund przyglądała się fotografii, na której był autor dziennika przysłanego do redakcji.

– Całkiem przystojny ten Tom Golden. Szkoda, że taki stary, bo bym się z nim umówiła – odparła wesoło

– Ten starszy gość z Earlem i Tomem to świętej pamięci John Kowalsky – sprostował Greenly.

Dziewczyna popatrzyła na równie wysokiego jak Tom mężczyznę o gęstej śnieżnobiałej brodzie i ostrych rysach twarzy.

– Wygląda jak Święty Mikołaj, ale spuściłby łomot niegrzecznym dzieciakom.

Carl zaśmiał się szczerze, za co zarobił pacnięcie w bark od praktykantki.

– Bo zabiorę lekturę ze sobą do domu.

– Nie strasz nie strasz... Lepiej czytaj dalej, bo umieram z ciekawości.

Carl poślinił palec i przewrócił stronę. Chloe dolała kawy.



* * *

8 marca, dom wuja niedaleko Riverton

To jest mój pierwszy wpis od czasu pogrzebu wuja w Reno. Zwykle zapisuję wszystko popołudniami lub po tym jak wydarzy się coś ciekawego. Jednak dziś dla odmiany robię to z samego rana. 
Kilka dni temu dotarłem do domu Johna, który otrzymałem w spadku. Jadąc z Riverton można dotrzeć do posiadłości tylko na dwa sposoby. Drogą wokoło góry, co zajmuje nieco ponad trzy kwadranse. Druga trasa prowadzi na skróty przez górę, ale do tego potrzeba skutera śnieżnego albo quada.

Niewielka działka wraz z budynkiem jest położona u podnóża niezbyt wysokiego pasma górskiego. Dom znajduje się na zalesionym zboczu, co czyni go niemalże niewidocznym. Pomimo, że jest skryty w drzewach, czasem przy dobrej pogodzie z werandy można dostrzec miasto.

Tutejsze powietrze pachnie ładniej niż w Las Vegas. Czuć wilgoć lasu, i zbliżającą się wiosnę. Chociaż zważywszy na zalegający dookoła śnieg, zapach wiosny może mi podpowiadać wyobraźnia. Marcowe słońce przedzierające się przez drzewa przyjemnie głaszcze każdego kogo napotka. Wszystko to dopełnia dźwięk ptasiego śpiewu przerywany wyciem wilków. W Las Vegas, można poczuć co najwyższej cudowny smród spalin i lejącego się strumieniami alkoholu w kasynach.

Pierwszego dnia, gdy przyjechałem do miasta, ludzie gapili się na mnie, jakby zobaczyli kosmitę. Zrobiłem wówczas najpotrzebniejsze zakupy i przyjechałem do domu.

Samo domostwo nie jest w najgorszym stanie. Potrzebuje niewielkich napraw. Za to uprzątnięcie panującego w środku bałaganu potrwa kilka tygodni. Wujek John po ostatniej wizycie musiał chyba zamówić tornado z dostawą do domu. Wszystko było porozrzucane i okryte kołdrą kurzu.

Pisząc jem śniadanie. Dokończę jeszcze kawę, a następnie zabieram się za porządki. Po wszystkim wystawię go na sprzedaż. Nawet już umówiłem się z pośrednikiem od sprzedaży nieruchomości.

Pomimo ładnych widoków to dla mnie za duże odludzie.



9 marca, dom wuja niedaleko Riverton

Jest popołudnie. Podczas porządkowania domu znalazłem wejście do piwnicy. Jest niewielka. Pięć może sześć metrów kwadratowych. Sam rozmiar pomieszczenia nie robi wrażenia, za to zawartość to już zupełnie inna bajka.

Na regałach stojących wzdłuż ścian i sięgających do sufitu piętrzyły się butelki burbonu. Do tego znalazłem kilka kartonów z płytami winylowymi. Były tam same najlepsze zespoły takie jak The Doors, Pink Floyd czy Led Zeppelin.

Przynajmniej umilę sobie jakoś czas podczas pobytu w tym domu.



10 marca, dom wuja niedaleko Riverton

Było tuż przed świtem, kiedy usłyszałem odgłos łamanych gałęzi i kroki na drewnianym ganku, który skrzypiał jak nienaoliwione zawiasy.

Ostrożnie wyciągnąłem pistolet marki magnum ze stolika nocnego. Czekałem jeszcze kilka długich sekund. Odgłosy ucichły nagle, jakby to co je wywołało, wyparowało. Obszedłem cały dom. Sprawdziłem również na dworze. Nikogo ani niczego nie znalazłem.

Na werandzie oraz dookoła domu odkryłem poukładane i pozawieszane talizmany lub ozdóbki wzorowane na indiańskich rękodziełach. Trójkąt z wpisanym w niego wielkim krzyżem. Wszystkie były wykonane z drewna i trawy. W sumie znalazłem około dwudziestu sztuk.

Kiedy tak obchodziłem cały dom, zbierając frapujące znaleziska, zauważyłem, że jedno koło w samochodzie zostało zniszczone w taki sposób, jakby przeżuł je duży pies.



12 marca, dom wuja niedaleko Riverton

Od ostatniego razu nic ciekawego się nie wydarzyło. Nie słyszę, żeby ktoś kręcił się wokół domu. Nie znajduję żadnych talizmanów. Mimo to wieczorami czuję się tak, jakby ktoś mnie bacznie obserwował.

Dzięki muzyce ze starych winyli i trunkom z piwnicy sprzątanie domu za dnia mija w przyjemniejszej atmosferze Za to w nocy… Ta cisza, śnieg i odludzie może są całkiem miłe podczas weekendowego wyjazdu, ale na dłuższą metę doprowadzają człowieka do szaleństwa.

Znalazłem dziś wielkie pudło ze starymi zdjęciami i jakieś dokumenty. Będę musiał je przejrzeć. Zrobię to jutro z samego rana.

* * *

Na dworze zapadł już zmierzch. Carl i Chloe siedzieli ramię w ramię, kończąc zimną pizzę i oglądając kolejne zdjęcia, jakie wysunęły się z dziennika Toma Goldena.

– Niezła historia. Nie wierzę, że trafiła się akurat nam – zapiszczała podekscytowana dziewczyna.

– Nie cieszyłbym się za wcześnie. To może być całkowicie zmyślona historia tylko na potrzeby rozgłosu – pouczył Greenly spokojnym głosem, jednocześnie muskając palcem kartkę dziennika.

– Oj, przestań. Zostaw mi choć trochę nadziei – mówiąc to, Chloe zabrała dziennik mężczyźnie i zaczęła czytać na głos.



* * *

13 marca, przedpołudnie, dom wuja w Riverton

W pudle, które znalazłem w piwnicy, było trochę zdjęć, niewyraźnych lub zamokłych, tylko ale kilka okazało się dobrych. Przynajmniej technicznie. Ponieważ to co przedstawiały, wprawiło mnie w osłupienie. Jedno z nich ukazywało wisiorek wykonany z drewna, wyglądający tak samo, jak ten który znalazłem za domem. Na kolejnej fotografii znajdowały się ślady zwierzęcia, które musiało być ogromne, ponieważ odcisk buta przy nim był mały niczym dziecięcy bucik. Na trzecim zdjęciu widniało kilkoro ludzi. Przyjrzałem się uważnie chłopcu na fotografii. Wydał mi się znajomy. Po opisie na odwrocie dowiedziałem się, że to wuj John. Pozostałe fotografie przedstawiały widoki okolicy.

Pozostałą zawartość pudła stanowiły: książka o dziwnej nazwie „Malesa Kalifikacja”, jakiś metalowy wisiorek na rzemieniu oraz garść srebrnych monet. Był też długi list, ale napisany w nieznanym mi języku. Tłumaczenie go postanowiłem odłożyć na wieczór. Teraz wybieram się do miasta po kilka drobiazgów. Przyda mi się również uzupełnić zapasy w lodówce.

To miejsce zaczyna mnie niepokoić coraz bardziej…



13 marca, centrum Riverton

Skończyłem zakupy, ale muszę jeszcze poczekać, aż mechanik naprawi zniszczoną oponę. Postanowiłem dla odmiany zjeść kolację na mieście. Lokal wygląda tak, jakby zatrzymał się na przełomie lat osiemdziesiątych. Mają tu całkiem dobre steki, ale na moje nieszczęście podają tylko krwiste.

Odnoszę dziwne wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Jedynie kelnerka wydaje się normalną osobą.



15 marca, okolice domu niedaleko Riverton

Dziś zrobiłem sobie przerwę od porządkowania i naprawiania domu. Wybrałem się na długi spacer po okolicy. Śnieg się topi i wszystko zaczyna robić się zielone.

Niecałe dwieście metrów od domu znalazłem dwa krzesła ustawione przodem w stronę mojego domu. Przed nimi był ślad po ognisku. Ktoś musiał być tu tej nocy, bo ziemia była jeszcze ciepła. Możliwe, że to ta sama osoba, która porozkładała dziwne symbole.

Cieszę się, że na początku kwietnia przyjedzie pośrednik nieruchomości. Mam nadzieję, że szybko sprzedam ten dziwny dom.



16 marca, dom wuja

Dziś znów ktoś chodził dookoła domu. Dwie może trzy osoby. Słyszałem skrzypienie werandy i szarpanie za klamkę. Muszę koniecznie zainwestować w lepsze drzwi, a najlepiej w jakąś strzelbę.

Jak mawiają przezorny zawsze ubezpieczony.



23 marca, dom wuja

Minął już tydzień. Zdążyłem zaopatrzyć się w dodatkowy pistolet oraz strzelbę i cztery paczki naboi. Drzwi wzmocniłem. Jednak nic się nie działo. Nie było żadnych nieproszonych gości, tylko czasem rzeczy same zmieniały miejsce lub znikały by po kilku godzinach się pojawić. Poza tym trochę obawiam się zbliżającej się pełni. Jeszcze tylko pięć dni. W samej bladej twarzy księżyca nie ma nic złego, ale na tym odludziu i bezchmurnym niebie... idealna sceneria do horroru.

Wczoraj byłem ponownie w mieście w tej samej restauracji co poprzednio. Bardziej z chęci ponownego zobaczenia uroczej kelnerki niż po niesmaczny krwisty stek.



24 marca, dom wuja

Dziś rano chciałem wyjść na mały spacer po okolicy i popstrykać zdjęć, lecz znów znalazłem tajemnicze amulety zrobione z drewna. Wyglądały jak te ostatnie. Do tego znalazłem martwego jelenia przed domem. Ten kto go zabił i przyniósł pod sam dom musiał mieć niezłą siłę w rękach. Na oko jakieś dwieście kilogramów albo więcej.

Dzisiaj zadzwonił do mnie pośrednik nieruchomości z wiadomością, że pojawi się z klientem.

Ostatnim razem jak byłem w tej uroczej knajpce z prawie surowymi stekami w Riverton udało mi się porozmawiać z kelnerką. Obiecała odwiedzić mnie nazajutrz. Poczułem się dziwnie radosny. Prawie jak dzieciak z liceum, który umówił się na randkę z najładniejszą dziewczyną w szkole. Kiedyś powiedziałbym, że w brzuchu latają mi motyle, ale ludzie w moim wieku mogą mieć tylko ćmy.



25 marca, dom wuja

Dziś odwiedziła mnie kelnerka z miasta. Ma na imię Maggie i podzieliła się ze mną historią miasteczka. To, co usłyszałem, wcisnęło mnie głęboko w fotel.

Miasto założyli osadnicy ze starego świata czyli z Europy mniej więcej na początku XIX wieku. Ludzie, którzy się tu osiedlili, byli potomkami jednego ze starych rodów i skrywali tajemnicę. Duże przestrzenie i całkowite pustkowie miało pomóc zachować ją to w sekrecie. To właśnie ta skrywana tajemnica jest powodem, dla którego wszyscy są tutaj tak mało przyjaźni dla każdego przyjezdnego.

Tym sekretem jest ich pochodzenie. Jak wcześniej napisałem, mieszkańcy Riverton pochodzą od starego europejskiego rodu, ale nie jest to ród szlachecki ani królewski. Wszystkie kraje europejskie były w owych czasach nękane przez dwa gatunki drapieżników. Dzikich, okrutnych i nieprzewidywalnych wilkołaków nazywanych Convelami od imienia pierwszego przywódcy wilkołaków, Convela. Kiedyś byli całkowicie zależni od pełni księżyca, dziś nauczyli się panować nad tym, kiedy zmieniają się w bestie oraz wykorzystywać swoją naturę wilkołaka. 
Ci drudzy to wyniosłe, krwiożercze i nieśmiertelne wampiry. Przeciwnie do wilkołaków nikt nie wie kto był ich pierwszym przywódcą, ale za to każdy zna najbardziej okrutnego i niebezpiecznego z wampirów. Rumuńskiego wojownika Vlada Palownika, który najpierw wysysał swoje ofiary, a potem nabijał na drewniane pale. Ci drudzy w przeciwieństwie do wilkołaków musieli zawsze kryć się w mroku nocy.

Jedni i drudzy przybyli do Ameryki razem z pierwszymi osadnikami. Wampiry w większości osiedliły się na wschodnim wybrzeżu, zaś Wilkołaki zajęły zachód.



* * *

– To jakaś ściema – powiedział Greenly, przerywając czytanie. – Gość ma niezłą wyobraźnię.

W tym momencie spostrzegł zdjęcia, jakie wypadły z dziennika Toma Goldena. Większość przedstawiała dom i jego okolicę. Na ostatnim był właściciel dziennika oraz wysoka brunetka mająca około czterdziestu lat, zapewne wspomniana Maggie.

– Ściema czy nie, to naprawdę wciągająca historia – stwierdziła praktykantka. – A zdjęciami mógłbyś się podzielić.

Dziewczyna wyciągnęła Carlowi fotografie z rąk. Przyjrzała się każdej uważnie.

– Wiesz, że lubię te zagadki na spostrzegawczość? – zagadnęła, nie odrywając wzroku od fotografii.

– A jaki to ma związek z tym wszystkim? – spytał zaskoczony redaktor.

Dziewczyna podała mu fotografie przedstawiające dom.

– Popatrz tutaj. – Wskazała na każdej z nich. – Wygląda jak jakieś duże zwierzę, poruszające się jak człowiek.

Chloe wyciągnęła z wcześniejszych zdjęć fotografię ukazującą wielki odcisk łapy.

– Zdjęcie tego odcisku znalezionego przy ognisku to może być ślad po tym czymś – odparła spojonym głosem.

– Przypadek – nie zgodził się Carl.

– Tak sądzisz, to popatrz tutaj. Pod ramieniem Toma. – Podała mu ostatnią fotografię, a redaktor spojrzał we wskazane miejsce.

Ponad ramieniem mężczyzny było widać lustro, w którym odbijało się okno, a w nim wielka włochata postać.

Carl otworzył usta z wrażenia, a jego oczy zrobiły się wielkie jak u przestraszonego kota.

– A teraz kontynuujmy naszą podróż przez historię Toma Goldena.



* * *

25 marca, dom wuja

ciąg dalszy wpisu do dziennika

Dowiedziałem się od Maggie, że to, co uważam za wytwór wyobraźni pisarzy oraz reżyserów jest prawdą, a Riverton jest jedynym miastem w Stanach Zjednoczonych zamieszkałym przez wilkołaki.

Pokazałem kobiecie to, co znalazłem w pudle. Okazało się, że na starych fotografiach znajduje się mój dziadek, kiedy był małym chłopcem. Maggi obejrzała również dokument w nieznanym dla mnie języku. Okazało się, że był napisany po rumuńsku i dotyczy tego czym się zajmował mój wujek.

Zawsze myślałem, że był myśliwym i organizował polowania. Maggie znała mojego dziadka. John Kowalsky był myśliwym. Na zlecenie Watykanu i rządu USA pilnował, żeby obydwa niebezpieczne rody wilkołaków i wampirów nie walczyły ze sobą oraz nie atakowały zwykłych obywateli.

Miał na pieńku z pewnym wilkołakiem i jego niesforną rodziną. Ów człowiek nazywał się Markus Tolerman i jest bardzo stary, zaś jego dwóch synów próbuje zabawić się moim kosztem podczas najbliższej pełni.

Są wyjątkowo brutalni i ograniczeni umysłowo. Jak to zwykle bywa bez napływu świeżych genów. Czasem zdarzy się jakiś wariat.

Maggie powiedziała mi, że na tą szaloną dwójkę wszyscy mówią Bobo i Ha. Głównie dlatego, że oni sami nie potrafią wypowiedzieć swoich imion, więc skracają je do tej formy.



26 marca, dom wuja

Po wizycie Maggie nie mogłem spać prawie całą noc. Niestety muszę tu jeszcze wytrzymać parę dni, dopóki nie przyjedzie pośrednik. Potem zamierzam zabrać resztę zapasów burbonu z piwnicy oraz kilka innych drobiazgów i wrócić do Las Vegas.

Póki co znalezione w pudle srebrne monety przetopiłem na kilka naboi. Mam nadzieję, że w razie czego ta mała sztuczka podpatrzona z filmów wystarczy mi do obrony.



27 marca, dom wuja

Chciałem ustalić, kiedy przybędzie pośrednik nieruchomości, ale od wczoraj jego telefon nie odpowiada. Jestem mocno zaniepokojony. Adrenalina coraz bardziej daje o sobie znać. Od wizyty w restauracji nie śpię, a na każdy najdrobniejszy szelest podskakuję nerwowo. Jakby ktoś strzelał mi koło ucha z armaty.

Jest wczesny wieczór, ale tu w lesie zrobiło się już ciemno jak w du... Znów ktoś łaził koło domu. Słyszałem na pewno dwie osoby. Nim odeszły, coś twardego i ciężkiego uderzyło o drzwi. Kiedy poszedłem to sprawdzić, zobaczyłem coś, co będzie mi się śnić po nocach. Cały ganek był wymazany krwią, tak jak drzwi w miejscu uderzenia. Na progu tuż pod moimi nogami leżała urwana głowa. Głowa pośrednika nieruchomości, a z oddali rozległo się wycie.

Zaraz się pakuję i opuszczam to pieruńskie miejsce jak najszybciej. 


Noc, 28 marca, dom wuja

Dziś jest pełnia. Zmieniłem zdanie. Postanowiłem zostać, żeby pozbyć się dwóch najgroźniejszych bestii. Bobo i Ha. Tak jak się spodziewałem, wpadli około drugiej w nocy. Udało mi się przeżyć, chociaż jeden z nich mocno zranił mnie pazurami. Nie wiem który, bo po przemianie w wilkołaki wyglądają tak samo odrażająco i do tego cuchną jak brudne gacie.

Jednak srebro działa. Każdemu posłałem po trzy srebrne kulki między oczy. Muszę szybko zapakować swoje rzeczy na tył pick-upa, a potem ruszam do mojego przytulnego i bezpiecznego mieszkania w Las Vegas.



28 marca, dom wuja

Właśnie opuściłem Riverton. Przed odjazdem podpaliłem dom wraz z truchłami wilkołaków. Pożar rozprzestrzenił się gładko. Gdy suto tankowałem na stacji, widziałem jak wozy strażackie mkną, aby ugasić pożar. Podszedł do mnie starszy ciemnoskóry mężczyzna. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie w milczeniu i wtedy powiedział mi żebym uważał bo nie tylko wilkołaki są przerażające, ale w ludziach czasem też bywają potwory.

Zaraz potem opuściłem miasto. I na pewno nie wrócę. Nawet za to milion dolarów.



* * *

Redakcja gazety Paranormal Investigation, Nowy Jork

Chloe i Carl siedzieli w milczeniu patrząc na list, dziennik i zdjęcia. Pierwsza odezwała się dziewczyna.

– Pamiętam. Wydarzyło się coś takiego parę miesięcy temu.

– Pokaż mi – poprosił Carl.

Dziewczyna otworzyła laptopa i przez chwilę przeglądała internet.

– Spójrz – powiedziała, pokazując artykuł w internecie. Nagłówek głosił: Wielki pożar w Wyoming. – Spaliło się sporo lasu, potwierdzone jest, że dwie osoby zginęły, a poza tym nic konkretnego nie napisano. Tylko kilka zdjęć z akcji gaszenia ognia i pogorzeliska.

– Dalej uważam, że to bujda – odparł redaktor. – Facet mógł zobaczyć artykuł, stworzył dziennik, a teraz udaje, że to prawda.

Nagle rozległ się dzwonek w telefonie. Odrobinę zaskoczony Greenly chwycił za słuchawkę.

– Redakcja Paranormal Investigation w czym mogę pomóc? – spytał niepewnie redaktor.

– Spójrz przez okno Carl – polecił męski głos w słuchawce.

Redaktor razem z praktykantką podszedł do okna i oboje popatrzyli na dach sąsiedniego budynku, gdzie stał rosły mężczyzna w płaszczu. – Jestem Tom Golden. Będzie lepiej jak uwierzysz w tą parszywą historię.

– Niby dlaczego ma Ci wierzyć? – Carl odparł łamiącym się głosem.

– Bo twoja urocza towarzyszka jest jednym z Convelów.

W tym momencie nad ramieniem Carla rozległo się niskie basowe warczenie.




Aleksandra Majdzińska

Trzy palce


Urodziłam się cztery dni po tym, jak Brygida ukradła nam indyczkę. Dlatego tak mam na imię. Może rodzice nie mogli wymyślić nic ciekawszego, a może zrobili to po to, żeby zaczarować Brygidę? Fakt, że od tamtej pory niczego już u nas nie ukradła. Tak przynajmniej mówiła starsza siostra.

To nie była zwykła indyczka, tylko taka kwoka, siedząca na jajkach. Dziewięć jaj z małymi indyczkami się wtedy przeziębiło.

Ojciec wyzywał i na cały regulator włączał „Chłop żywemu nie przepuści”. Zostało mu to na lata. Aż do dnia, kiedy nie wrócił z lasu. To znaczy wrócił, ale nie sam, policja go przyniosła.

Była jesień, wietrzna taka, że modliliśmy się, żeby nam dachu nie zwiało, bo nie byłoby komu naprawić. Brat matki wyjechał akurat na pogrzeb do Skierniewic i nic nie wskazywało na to, żeby miał wrócić przed Bożym Narodzeniem, a ojca od trzech dni w domu nie było, chociaż to i tak nie miało większego znaczenia, bo odkąd spadł z czereśni, to na żadne wysokości nie wchodził.

Zapił pewnie – powiedziała mama dorzucając drewno do pieca. Wszyscy już zdążyliśmy przywyknąć i do matki grzebiącej w palenisku, i do tych dwóch słów.

Za oknami gęstniał wieczór, wtorek musiał być, bo na kuchennym stole leżały pachnące bułki, całe 10 sztuk, a bułki do sklepu przywozili tylko we wtorki. Czekaliśmy na nie zawsze jak na świąteczną kolację. Akurat gdy mama ściągała aluminiową pokrywkę ze słoika z pasztetem, ktoś załomotał do drzwi w ganku.

Odór okrwawionego, zabłoconego i mokrego ciała zepsuł zapach białego pieczywa, bułki smakowały jak stęchły mech i nic nie pomogło wtykanie nosa w ich miękki miąższ, pozostawało tylko czekać całe siedem dni.

Dokopał się – powiedziała wtedy mama. Do tych słów też byliśmy przyzwyczajeni, tylko, że dotąd matka zawsze mówiła dokopiesz się, a teraz zabrzmiało to jak spełniona przepowiednia.

Ojciec lubił kopać – psa, matkę i ziemię w rozwalonym pałacu, który stał w lesie pod Bobrownikami. Często chodziliśmy z nim na te wykopki, bo to się opłacało, do szkoły nie trzeba było iść. Matka się o to na ojca wściekała, ale on jej nie słuchał. Tylko jak wykopał piękną filiżankę albo coś innego, to darował to matce, a ona się uśmiechała i podnosiła swój kwiecisty fartuch do ust, tak jak dzieciak, który chce cukierka, a się wstydzi. Zamykali wtedy drzwi do pokoju i po chwili słychać było najpierw ciche pojękiwania matki, potem głośniejsze, w końcu krzyki: Przestań! Przestań!, ale kończył to wszystko dopiero donośny ryk ojca. Kiedyś liczyłam ile to wszystko trwa i strasznie szkoda mi było mamy, że tak krzyczy, bo to musiało ją chyba boleć, ale ona zawsze wychodziła z jakimś dziwnym wyrazem oczu, a ojciec na odchodne klepał ją po pośladkach jak nasz sąsiad swoją klacz, gdy dobrze się ustawi przy dyszlu.

Za to kopanie ojciec dostawał od listonosza prawdziwe dolary, no nie za samo kopanie, ale za to, co wykopał.

Ale tym razem ojciec niczego się nie dokopał, tylko jemu dokopali. Kiedy wujek wrócił ze Skierniewic mówił, że to dlatego, że za dużo obiecywał, a za mało dawał. Ale to już nie miało znaczenia, bo dwa dni po policjantach przyszedł listonosz z zieloną kopertą. Chociaż nie, przyjechał na rowerze.

Zazdrościłam mu tego roweru okrutnie, bo ja miałam tylko trypy, które robiliśmy ze starszym bratem – to były takie duże koła zębate mocowane na długim drucie, które ryły ziemię jak szalone.

Mogę się przejechać- pytałam zawsze listonosza i wiedziałam, co usłyszę, bo do tego właściwie też się przyzwyczaiłam.

A przewieziesz mnie? - pytał i mrugał do mnie okiem. A potem siadał za mną na bagażniku i ruszaliśmy brukowaną drogą odprowadzani szczekaniem uwiązanego Ciapka, którego wszyscy nazywali Suką chociaż był psem. A kiedy mijaliśmy zakręt, listonosz wsadzał mi dwa palce w moje majtki, a pięć palców drugiej ręki w swoje. Aż do czarnego stawku, w którym mył ręce, kiedy było już po wszystkim.



Nigdy nie lubiłam zabawy w dom. Zawsze musiałam być mężem kuzynki i nigdy nie wiedziałam, co taki mąż powinien robić. Moja siostra była w tym lepsza, wkręcała żarówki tak na niby, sikała do puszki po groszku, żeby była woda do błotka. Błotko to było potem nasze jedzenie w domku. Tak na niby. Do puszki sikały wszystkie dzieciaki, bo zapotrzebowanie na błotko było duże. A wody w domu nie było. W tym wymyślonym i w tym prawdziwym też nie. Za to była pompa na podwórku. Od wiosny do jesieni pompowaliśmy wodę do dużych plastikowych beczek, wystawialiśmy na słońce, żeby się zagrzała i nadawała do mycia wieczorem. Zawsze była tylko letnia, bo studnia na podwórku byłą głęboka. Tylko do kąpania bliźniaków dolewało się do cynkowej wanny gorącej wody z czajnika. Kiedy najstarsza siostra poszła w tango z Jasiem, naszym sezonowym lokatorem ze strychu, a bliźniaki leżały obrobione i rozwrzeszczane, ojciec wziął je za nogi i umył pod pompą. Wtedy to dopiero był ryk. A ja pomyślałam sobie, że dobrze im tak, bo zepsuły mój plan. Plan na podróż do Słupska komarkiem. Tak ojciec nazywał swój motorek z przyczepką.



Bo ja bardzo lubię podróżować. Gdziekolwiek, czy to do Zagórza na cmentarz, czy do Bobrownik na spęd z cielakiem, ale najbardziej chciałam pojechać do Słupska. Raz byłam tam z mamą. Poszłyśmy do baru przy Wojska Polskiego. Siedziałyśmy na bardzo wysokich stołkach i jadłyśmy flaki. To było fantastyczne. Ciągle o tym myślałam.



Jak ojciec za te swoje dolary kupił sobie komarka, to wiedziałam, że musi się udać. Pozwolę listonoszowi włożyć trzy place i poproszę, żeby dał ojcu dolary na benzynę. Zgodził się od razu.

Ale kiedy urodziły się bliźniaki, mój plan się zawalił, bo było nas za dużo, żebyśmy zmieścili się do przyczepki.

Po ich narodzinach mama zachorowała, bliźniakami zajmował się ten, kto akurat miał czas. Ja też. Potem ojciec sprzedał komara i było po zabawie. Za to mama doszła do siebie i zdążyła urodzić nam jeszcze jednego brata, który już na pewno nie zmieściłby się do przyczepki.

W tamtej zielonej kopercie przyszła do naszej mamy śmierć – oficjalne potwierdzenie śmierci ojca i nakaz opuszczenia lokalu mieszkalnego.

Listonosz spieszył się tego dnia: Dużo listów, jesień już, zimno – mówił wkładając trzy palce w moje majtki, a wszystkie pięć w swoje. Umowa to umowa.

Zresztą ja też się spieszyłam, był wtorek. I przyznam się, że zawsze jak już było po, to bardzo chciało mi się przytulić do mamy. Pedałowałam więc z całych sił.

W kuchni jednak mamy nie było, w piwnicy też nie. Otworzyłam drzwi do pokoju. Młodsze rodzeństwo bawiło się na tapczanie w obiad, to znaczy lepiło pierogi ze szczawiu zamiast ciasta.

Gdzie mama?

Poszła do obórki.

Dźwięk metalowej sztaby spłoszył koty spod drzwi, owce też się zerwały i zbiły w jednym rogu kojca. Tu też mamy nie było. I w ogóle już więcej mamy nie było.



A my musieliśmy opuścić nasz dom. Wszyscy się rozjechali, tylko mama trochę w inną stronę niż my – tak nam tłumaczył ksiądz, który przyszedł poświęcić trumnę z mamą. Dużo ludzi przyszło zobaczyć samobójczynię. Listonosz też. Tylko tym razem pieszo.





Gabriel Oleszek

Latający Holender



O niecodziennych, niewyjaśnionych zdarzeniach na statkach opowieści było wiele. Statki ginące nie wiadomo gdzie, znikający marynarze, a nawet całe załogi. Legendy o Trójkącie Bermudzkim, mity o Latającym Holendrze, Krakenie, syrenach czy innych potworach morskich często bywały tematem rozmów. Niemały wpływ miały tu lektury mitów: greckich, egipskich, sumeryjskich czy nawet polinezyjskich.

Ja też na statku Szczawnica przeżyłem w roku pańskim 1976 zdarzenie, którego niektóre fragmenty trudno jest wyjaśnić.

Byłem tam drugim oficerem, a trzecim był mój krajan z Wałbrzycha Kazik Tarnowski. Elektrykiem był nieżyjący już mój kolega z Sopotu Rysiek Kruszewski, a jego asystentem też nieżyjący już, Stefan.

Kapitanem był poczciwy grubasek o nicku Bąbel.

Po wypłynięciu z Europy zaliczyliśmy Casablankę, w której oprócz tego, że postój trwał wyjątkowo długo, nie przydarzyło się nic nadzwyczajnego. Zaraz potem popłynęliśmy do Nouakchott w Mauretanii z bardzo dużym ładunkiem mleka w butelkach.

W porcie nie było żadnego nabrzeża, więc stanęliśmy na kotwicy. W dali widać było mały pomost, z którego wyruszyła do nas jedna barka. Rozpoczął się wyładunek. Szło bardzo wolno.

Gdy barka była pełna, płynęła opróżnić się przy wspomnianym pomoście. Po kilkunastu godzinach wracała. Zapowiadał się bardzo długi postój.

Po dwóch dniach cierpliwość Bąbla się skończyła.

– Drugi – warknął. – Jedź na ląd. Znajdź agenta i zrób coś, żeby to ruszyło z kopyta, bo nie mam zamiaru tu korzeni zapuścić.

– Aye aye, sir! – odrzekłem służbiście, wziąłem przenośną walkie-talkie i poprosiłem Kazika, żeby podrzucił mnie szalupą na pomost. 
– Aha, drugi. I nie wracaj bez dobrych wiadomości – rzucił do mnie Bąbel, gdy zaczęliśmy już opuszczać szalupę.

Dopłynąłem szalupą do pomostu, wdrapałem się na niego i nie bardzo wiedziałem co dalej, bo nikogo tam nie było. Barka stała przy naszej burcie i wszyscy dokerzy dokonywali tam wyładunku.

Na brzegu znalazłem jednak jakiś barak, a koło niego znanego mi z widzenia młodzieńca, który często był na „Szczawnicy” pełniąc rolę nadzorcy robotników.

Z wielkim trudem, bo nie znałem francuskiego, zażądałem zawiezienia mnie do agenta.

O dziwo, młodzian spisał się i już po kilku minutach zorganizował samochód - starego peugeota bez klimy, który zawiózł mnie do miasta.

Agentem okazał się całkiem przyjemnie wyglądający Francuzik. Wysłuchał nas uważnie i obiecał zorganizować dodatkową barkę. Chciałem przekazać dobrą wiadomość Bąblowi, ale walkie-talkie nie miało zasięgu.

Francuz dotrzymał słowa i już następnego dnia przybyła z pomocą kolejna barka.

Wyładunek przyspieszył, ale nadal wyglądało na to, że jeszcze tydzień będziemy tkwili na redzie Nouakchott.

Kolejnego dnia miałem służbę na pokładzie. W pewnym momencie podszedł do mnie Rysiu Kruszewski. Podczas rozmowy oświadczył, że jego asystent Stefan nie pojawił się tego dnia w pracy. Był trochę zaniepokojony, ale właściwie wydawało nam się, że to może kac a nie nic poważnego zatrzymało go w kabinie.

Wszystko wyjaśniło się dopiero przy obiedzie, kiedy do mesy wpadł zdenerwowany magazynier, krzycząc:

– Stefan zimny leży w kabinie.

Bąbel natychmiast rzucił łyżkę aż rozbryznęła się zupa, zerwał się od stołu i pobiegł do kabiny Stefana, a w ślad za nim lekarz okrętowy.

Stefan był ciepły, bo na zewnątrz panował taki upał, że w jego kabinie było ponad 37 stopni, ale niewątpliwie sztywny.

Bąbel wypadł z kabiny i krzyknął do mnie:

– Drugi, natychmiast pędź na ląd i sprowadź mi agenta i lekarza, żeby sporządzili oficjalny akt zgonu. Aha, i policję! Nie chcę mieć tu żadnych kłopotów.

Kabinę Stefana zamknięto. Włączono w niej klimatyzację, a zakręcono w pozostałych kabinach, żeby nadmuch u Stefana był skuteczniejszy.

Podobnie jak dwa dni wcześniej Kaziu zawiózł mnie motorówką na ląd, bez trudu trafiłem do agenta, a ten złapał jakiegoś lekarza oraz policjanta i bardzo szybko, bo w ciągu zaledwie trzech godzin byliśmy z powrotem na statku.

Bąbel zażądał zabrania zwłok, przeprowadzenia sekcji, a potem odesłania ciała Stefana do Polski.

Wszyscy trzej sprowadzeni mężczyźni rozłożyli bezradnie ręce.

– Nie da rady, nie u nas takie numery – stwierdzili.

I to był pierwszy moment, kiedy Stefan wyraźnie dał znać, że nie chce rozstać się ze statkiem.

– No, ale… co… co ja mam zrobić z trupem w upale ponad trzydzieści stopni? – spytał Bąbel.

– W worek i do chłodni – doradził agent.

– Po moim trupie – nie zgodził się kapitan, na co miejscowi oficjele odmówili jakiejkolwiek współpracy i wkrótce zmyli się ze statku.

Wyładunek trwał nadal, Bąbel wyrywał sobie włosy z głowy nie wiedząc, co robić, a powiadomione o sytuacji PLO uparcie milczały.

Minęło kilka kolejnych godzin. Bąbel co chwila łączył się ze Szczecinem, ale wciąż nie było żadnej decyzji.

Wreszcie późnym wieczorem PLO poleciły podnieść kotwicę i ponawigować do Dakaru, gdzie udało im się załatwić odebranie Stefana ze statku.

Bąbel kazał przygotować do ruchu maszyny oraz przerwać wyładunek, odcumować barkę, zamknąć ładownie i wybrać kurs na Dakar.

Niestety, nie było jak pozbyć się barki. Robotnicy zeszli na nią ze statku i czekali na holownik, który jednak się nie pojawiał.

Wybraliśmy już kotwicę, a barka nadal stała przy burcie. Wreszcie zdenerwowany Bąbel rozkazał rzucić jej cumy.

Dał do maszyny wolno naprzód. Z maszyny dobiegł odgłos startu, a strzałka tachometru skoczyła na 80 obrotów, ale po chwili spadła do zera. Jeszcze jedna taka próba i znowu nic.

Tymczasem pozbawiony kotwicy statek powoli dryfował w stronę mielizny.

– Trzeciak, przygotuj kotwicę znowu do rzucenia – krzyknął Bąbel do przebywającego na baku Kazika.

Jeszcze jedna próba startu i znowu obroty siadają do zera, a w butlach zaczyna brakować powietrza startowego.

Rzucamy więc ponownie kotwicę.

I to był drugi raz, gdy Stefan protestował przeciwko wywiezieniu go do Senegalu i pozbyciu się go ze statku.

Kiedy łańcuch został już wypuszczony na odpowiednią długość, z maszynowni zameldowali, że uporali się już z problemem i można startować silnikiem.

Rzeczywiście dwie próby były udane, więc Bąbel kazał Kaziowi znowu wybrać kotwicę. Po chwili jednak tenże zameldował:

– Winda kotwiczna nie ciągnie.

To trzeci już raz Stefan dał znać, że nie chce się z nami rozstawać.

Zadzwoniłem do maszyny i kazałem wysłać Ryśka elektryka na dziób, żeby zrobił tę windę.

Na szczęście Rysiu poradził sobie doskonale i już po kilkunastu minutach wybieraliśmy kotwicę. Tym razem silnik zastartował bez problemu i wyglądało na to, że nasze kłopoty się skończyły.

Ruszyliśmy, ale zaraz okazało się, że barka, nie wiadomo jak, przykleiła się do części rufowej statku i sunęła razem z nami, mimo zwiększenia szybkości. W końcu Bąbel zarządził kilka gwałtownych zmian kursu i wreszcie strumień wody spod śruby jakoś ją od nas oderwał.

Poszedłem się wykąpać po dniu pełnym wrażeń dniu. Reszta załogi, kto potrafił poszedł spać, inni starali się przy piwie rozładować ponury nastrój.

Objąłem wachtę o północy. Statek szybko posuwał się kursem na południe na Dakar. Wszystko działało dobrze, pogoda również sprzyjała –prawie pełnia księżyca, więc było bardzo jasno, zero wiatru czy fali. Srebrne odbicia i przebłyski na gładkiej wodzie robiły jakieś niesamowite, trupie wrażenie, ale na razie nic nie wskazywało, żeby miało się wydarzyć coś nieoczekiwanego.

Na radarze widziałem już wyraźny zarys brzegu afrykańskiego, dzięki czemu miałem cały czas przed oczami naszą dokładną pozycję.

Wachta była spokojna, wręcz nudna. Skracałem sobie czas rozmową na temat niespodziewanej śmierci kolegi z marynarzem wachtowym. Władek był solidny, pracowity i nad wyraz przyjazny. Po mniej więcej godzinie zauważyłem, że odbicie brzegu na ekranach radarowych znikło. Próbowałem radar dostroić, zmienić zasięg lub wzmocnić sygnał. Nie pomogło.

Afryka gdzieś znikła.

Poczułem jakiś swąd przypominający palącą się izolację, więc natychmiast wyłączyłem radar. Ewidentnie nawalił. Napisałem na kartce, żeby z samego rana zerknął na to radiooficer. Kompletnie się tym nie przejąłem, bo awarie radarów w tamtych czasach zdarzały się bardzo często. Włączyłem radionamiernik zwany goniometrem, żeby złapać jakiś namiar radiowy i w ten sposób określić naszą pozycję. Niestety, oprócz gwizdów i szumów niczego nie udało mi się wysłuchać. Goniometr też nie działał.

Musiałem zdać się na pozycje zliczone czyli wynikające z szybkości i kursu statku. Systemów typu GPS w tamtych czasach nie było.

Szybkości z logu nie mogłem użyć, bo wysunięciem rury Pitota zajmowałem się osobiście, a w rozgardiaszu tego dnia nie było komu zastąpić mnie na mostku, żebym mógł zejść na dno statku do rury. Polegałem więc na estymowanej szybkości wynikającej z obrotów silnika i układu prądów morskich.

Minęła kolejna godzina. Automatyczny sternik kierował nas idealnie prosto i statek szybko podążał do swego celu. Płynęliśmy wzdłuż Mauretanii, ale wkrótce mielimy znaleźć się na wodach Senegalu. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że ów trupioblady księżyc zmienił swoje położenie. Cienie masztów na pokładzie układały się zupełnie inaczej niż przed chwilą. Zajrzałem na tarczę żyrokompasu, ale wszystko wyglądało dobrze. Żyro pokazywał kurs, jaki mu zadałem. Wyszedłem więc na skrzydło mostku i spojrzałem do tyłu. Wszystko było jasne. Kilwater czyli ślad torowy statku zatoczył wyraźny łuk i stąd księżyc pozornie nagle się przesunął.

Nie działał żyrokompas, a przynajmniej wskazywał źle. Nadal działał automatyczny sternik, który jednak ciągnął statek za błędnymi wskazaniami.

Wyłączyłem automat i kazałem Władkowi sterować według wskazań kompasu magnetycznego. Tylko jak to zrobić skoro na jego tarczy nic nie widać. Sam kompas znajdował się na górnym pokładzie pelengowym, tak zwanej małpiej wyspie, a odczytać jego wskazania można było tylko przez peryskop. Tym razem w rurze peryskopu było czarno. Musiała przepalić się żarówka oświetleniowa. Kolejna awaria. Teraz już było bardzo trudno utrzymać prawidłowy kurs. Spróbowałem zawołać przez tak zwaną szprechrurę do Bąbla, ale nie odpowiadał.

Wysłałem więc Władka na górę, żeby zdjął z kompasu pokrowiec i naktuz oraz wyciągnął przepaloną żarówkę. Sam ustawiłem statek na kurs - tak, żeby mieć księżyc około 10 stopni z lewej, czyli tak jak przed awarią. Oczywiście księżyc zmienia swoje położenie na niebie, ale na czas wymiany żarówki taka prymitywna metoda utrzymania kursu powinna była wystarczyć.

Władek wrócił z przepaloną żarówką, a ja przerzuciłem swoją szufladę i po chwili miałem odpowiednią żarówkę w ręku. Władek wspiął się znowu na małpią wysepkę. Na szczęście wszystko zadziało i po chwili w peryskopie ukazała się tarcza kompasu magnetycznego. Okazało się, że mój prowizorycznie przyjęty kurs księżycowy różnił się od właściwego kursu magnetycznego o około dwadzieścia stopni, czyli dużo. Niemniej przez te kilkanaście minut nie straciliśmy prawie nic na przebytej drodze.

Władek sterował teraz ręcznie, a ja przyjąłem jakąś wyliczoną pozycję i spróbowałem znowu dmuchnąć do Bąbla. Ten nadal nie odpowiadał.

To właśnie wtedy pomyślałem o jakimś fatum ciążącym nad „Szczawnicą”, a może to Stefan znowu dawał znak, że niespieszno mu do Dakaru.

Zepsuty radar, goniometr, żyrokompas, oświetlenie kompasu magnetycznego i szprechrura do kapitana. I to wszystko raptem w przeciągu godziny, góra półtorej. Brak kontaktu z kapitanem tłumaczyłem sobie tym, że w związku z wyłączoną klimatyzacją nie spał w ciasnej sypialni, tylko przeniósł się do rozleglejszego saloniku i tam nie słyszał gwizdów szprechrury. Jednak reszty awarii, nie potrafiłem racjonalnie wyjaśnić.

Po półgodzinie wysłałem Władka, żeby obudził drugiego marynarza. Normalnie na mostku znajdował się tylko jeden wachtowy, bo sterowaniem zajmował się automat, czyli tak zwany Michał albo George. Teraz, przy sterowaniu ręcznym potrzeba było obydwu.

Sam zająłem się sterowaniem. Minęło jakieś dwadzieścia minut i nie było żadnego z nich. Zaniepokoiłem się. Porzuciłem na chwilę ster i otworzyłem drzwi z mostku na schody. Nie widać i nie słychać było nikogo. Dobiegało tylko jakieś skrzypienie. Znowu pomyślałem o nieszczęsnym Stefanie. Bąbel ciągle nie odpowiadał. Mogłem co prawda zbiec piętro niżej i walić w jego drzwi, ale wolałem tego uniknąć. Za to zbiegłem klatką schodową na dół aż do kabin marynarzy. Niestety, obydwie były puste. Wszystkie drzwi na zewnątrz były otwarte, żeby do środka nieklimatyzowanej nadbudówki, mogło napłynąć trochę powietrza. Nie było wiatru, ale na skutek ruchu statku jakiś powiew docierał do środka. Wahadłowe drzwi do mesy kołysały się miarowo wydając to lekkie skrzypienie, które słyszałem przedtem. Sprawiało to niesamowite wrażenie sugerując, że przed chwilą ktoś przez nie przeszedł. Może jakiś duch? Bo nikogo żywego w pobliżu nie było.

Wróciłem na mostek i przez chwilę poczułem się jak w trójkącie bermudzkim. Na szczęście obaj wachtowi wkrótce pojawili się cali i zdrowi. Okazało się, że Władek chciał sprawić mi niespodziankę i poszedł do mesy zrobić mi herbatę, a przy okazji usmażyć kiełbaskę, którą wyłowił gdzieś w lodówce. Natomiast drugi wachtowy, po ubraniu się, towarzyszył mu w mesie.

Nastrój od razu mi się poprawił i do końca wachty byliśmy na mostku we trzech.

Przed czwartą kazałem obudzić na wachtę chiefa, jego asystenta oraz obu marynarzy wachtowych.

Asystent i starszy marynarz pojawili się na czas, więc moi wachtowi poszli spać. Ja czekałem na chiefa, który był znanym śpiochem i rzadko pojawiał się z opóźnieniem mniejszym niż pół godziny. Nie było też drugiego marynarza Zenka. Może przejął się i w ramach stypy wypił za dużo.

Po jakichś dwudziestu minutach wysłałem wachtowego, żeby obu zbudził jeszcze raz.

Po powrocie zameldował, że chief odezwał się przez zamknięte drzwi i zaraz przyjdzie. Gorzej było z Zenkiem, bo go po prostu nie ma.

– Co to znaczy, nie ma? – spytałem.

– Nie ma, to znaczy nie ma. Kabina jest pusta. Poszedłem do Władka spytać czy widział Zenka przy budzeniu.

– No i co powiedział?

– Że kabina była pusta, więc pomyślał, że Zenek poszedł do mesy na herbatę, ale tam go nie ma.

– Cholera, to gdzie on się podział? Wystarczy nam jeden trup na statku. Nie potrzeba nam dodatkowo człowieka za burtą. Niech pan idzie i przeleci wszystkie korytarze, mesy, pentry, pralnie, otwarte kabiny. Gdzieś musi być.

– Sam nie pójdę, panie drugi. Nie chcę być następny w kolejce – odpowiedział matros.

No i co mogłem zrobić? Spróbowałem wywołać Bąbla, ale nie odpowiadał. Wydało mi się to podejrzane. Na szczęście po chwili chief się pojawił. Objął wachtę, a mnie poprosił, żebym chwilę został na mostku.

Asystent ze starszym marynarzem poszli szukać Zenka. Chief kazał im pukać do wszystkich kabin.

Płynęliśmy na Dakar w milczeniu. Wreszcie chief powiedział:

– Zejdę na chwilę. Sprawdzę u pasażerów. Zwykłej załodze nie otworzą. Co innego mnie.

Chief był z pasażerkami bardzo zaprzyjaźniony, mimo ich sędziwego wieku. Kogo jak kogo, ale jego na pewno wpuściłyby do siebie. Potem dowiedziałem się, że w kabinie jednej starszej pasażerki nocowała stewardesa, która miała kabinę sąsiadującą z trupią i bała się tam spać. Druga staruszka nie chciała otworzyć, tylko przez zamknięte drzwi stwierdziła, że nie tylko nie ma zielonego pojęcia, gdzie może być Zenek, ale nawet nie wie, który z marynarzy to jest.

Czas mijał, a na mostu nie pojawiał się nikt. W końcu nie wytrzymałem.

Ustawiłem ster na zero i zbiegłem na dół. Wokół nie było żadnych statków, więc mimo, że nie powinno się pozostawiać mostku bez obsługi nawet na chwilę, nic nam nie groziło.

Obleciałem wszystkie korytarze, ale nigdzie nikogo nie było. Hulał tylko wiatr spowodowany ruchem statku, a drzwi od mesy kołysały się miarowo wydając nieprzyjemne odgłosy. W dodatku na kilku korytarzach wysiadło oświetlenie, więc poruszałem się niemal po omacku. Przez otwarte drzwi wpadało tylko trochę poświaty księżyca. Wróciłem na mostek i zająłem się sterowaniem, starając się nie nabijać sobie głowy głupimi myślami, ale mimo to ścierpła i zlodowaciała mi skóra, chociaż gorączka była ponad 40 stopni Celsjusza. Nadal panowała noc, teraz już ciemniejsza, bo księżyc co chwila znikał za chmurami, a jak już był, to trupi odblask był właściwie gorszy od ciemności.

W końcu, po około 39 minutach pojawili się wszyscy, łącznie z zaginionym Zenkiem. Jak się okazało chief, gdy zaliczył już kabiny pasażerek, zarządził przeszukanie całego statku i wtedy gdy szukałem ich po korytarzach cała załoga rozeszła się po pokładach, magazynkach, masztówkach i innych zakamarkach statku.

Zszedłem do mesy, żeby się czegoś napić. Spotkałem Władka, który również uczestniczył w poszukiwaniach, a nawet znalazł Zenka zwiniętego w kłębek pod stolikiem brydżowym niedaleko kabin pasażerskich pijanego do nieprzytomności.

– No, ale w tym miejscu trudno było go przeoczyć. Musieliście rozebrać pół statku, żeby go tam znaleźć?

– Tylko że na początku wcale go tam nie było. Musiał się tam położyć, gdy wszyscy rozeszli się po całym statku. W dodatku on wcale nie był pijany, tylko udawał. Jak tylko go dotknąłem, od razu zerwał się na równe nogi. Tak nie reaguje pijany człowiek. Wie pan co o tym myślę?

– Mów pan.

– Otóż on był u jednej z pasażerek, tej która była sama. Nie spodziewał się, że go będą budzić na wachtę, więc zamierzał spędzić tam noc. Może się pan domyślić, czym się zajmowali. Potem, gdy zrobił się cały szum z poszukiwaniami, zorientował się, że go szukamy. Ubrał się, poczekał aż w pobliżu ucichnie, wymknął się z kabiny pasażerskiej i położył pod stolikiem. Wolał żeby wzięto go za pijaka, niż zostać przyłapany na posuwaniu baby starszej od niego o dwadzieścia kilka lat.

– Panie Władku, nie można dyskryminować kogoś za wiek.

– No właśnie, Zenek nie dyskryminował, tyle tylko, że nie chciał się do tego przyznać.

– Pewnie tak – zgodziłem się. – Może nawet zrobił dobry uczynek. Tamta druga miała w kabinie stewardesę, więc się nie bała. Tą się zaopiekował Zenek i dzięki niemu też nie musiała się bać. Słowem przyszedł jej z pomocą, zwłaszcza że chief zawiódł.

– No, ale teraz to chief się na nim wyładuje. Nie sądzę, żeby był zadowolony z tego, że zostali z Zenkiem szwagrami.

Po tej wymianie słów poszedłem trochę się przespać, bo kolejny dzień zapowiadał się raczej intensywny. Na dworze już się rozjaśniało.

Kiedy wstałem na dzienną wachtę, statek zbliżał się już do Dakaru. Poszedłem na mostek i ze zdziwieniem stwierdziłem, że steruje automat. Radar prawidłowo pokazywał brzeg.

– Co jest do cholery? – pomyślałem. – Przecież chyba nie przyśniły mi się te nocne awarie.

Bąbel, cały zaróżowiony, osobiście prowadził nawigację statku. Był wyspany i wypoczęty, bo cały alarm związany z szukaniem Zenka słodko przespał w swoim saloniku.

– O, drugi! – zawołał jowialnie. – Chodź pan do mnie.

Zeszliśmy na chwilę do jego kabiny. Na jego koi leżał rozbity klosz od sufitowej plafoniery.

– No i co pan na to? – spytał.

– Klosz spadł. Nie pierwszy, nie ostatni.

– A ja się zastanawiam, co ja takiego Stefanowi zrobiłem, że chciał mnie zabić.

– Co?!

– Przecież ten klosz spadł akurat w miejscu mojej głowy. Gdyby nie to, że dyskretnie poszedłem się wyurynować, to dawno bym już nie żył. Ten klosz leży ponad metr od miejsca, w które powinien upaść, zgodnie z zasadą grawitacji.

To było bardzo dziwne i trudne do wytłumaczenia, ale naprawdę tak się stało. Potem jeszcze Bąbel wzywał każdego napotkanego marynarza pokazując mu złowrogi klosz, który omal go nie zabił.

Statek powoli zwalniał na obroty manewrowe, mijając najbardziej wysunięty na zachód punkt Afryki. Na dziobie bosman odbezpieczył kotwice i szykował cumy. Cała załoga przygotowała się do wejścia do portu, a Bąbel rzucił do mnie:

– Drugi, pojedziesz ze Stefanem do szpitala i zrobisz mu sekcję.

Zdębiałem, ale domyśliłem się tylko, że mam po prostu pojechać i dopilnować, żeby sekcja odbyła się prawidłowo. Lekarz okrętowy miał również pojechać. Jego specjalizacją była nomem omen anatomopatologia. Zresztą gość był z tego bardzo dumny, a ulubionym jego dowcipem było komunikowanie niemal każdemu, w tym także Stefanowi, gdy ten jeszcze żył, że chętnie zrobi mu sekcję. Trzeba jednak przyznać, że po tej nagłej, nieoczekiwanej śmierci wycofał się z tych głupich żartów.

Minęliśmy wyspę Magdalenę i kierowaliśmy się na południowy cypel Dakaru. Bąbel przestawił telegraf na pół naprzód, a po chwili, widząc że obroty nie spadają, na wolno naprzód. Nadal bez reakcji. Statek pędził cała naprzód szybko zbliżając się do pilota, który już na nas czekał. Bąbel zmienił na bardzo wolno naprzód, ale to nic nie dało. Zadzwoniłem do siłowni spytać o co chodzi. Niestety, nikt nie odbierał. Mijaliśmy już południowy cypel i położyliśmy się na kurs na wyspę niewolników Goree, a my nadal gnaliśmy jak struś pędziwiatr.

W końcu zdenerwowany Bąbel zarządził ster prawo na burtę. Statek aż zajęczał, bo takie nagłe wychylenie steru przy dużej szybkości stanowi wielkie obciążenie i może nawet łatwo doprowadzić do blackoutu. Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło i statek powoli odchylił się w prawo, omijając wysepkę Goree w bezpiecznej odległości.

Teraz wreszcie obudzili się mechanicy. Dzwonił starszy mechanik z awanturą o ten nagły zwrot.

Podobno tym razem dla odmiany nawalił telegraf maszynowy i nie widzieli komend z mostku. Rysiek elektryk zabrał się za naprawę telegrafu, a my skierowaliśmy się na południe, oddalając się od portu na zwolnionych wreszcie obrotach.

Zaniepokojony pilot pytał, co się stało i oświadczył, że czeka na nas jeszcze dwadzieścia minut, a potem wraca do portu i trzeba będzie go zamawiać na nowo, gdy będziemy już gotowi do manewrów.

Ostatecznie poczekał na nas prawie godzinę. Elektryk zrobił telegraf i manewry odbywały się prawidłowo. Jednakże zaniepokojony pilot zawołał nasze holowniki już na redę, żeby było bezpieczniej.

W końcu z jedną jeszcze przygodą zacumowaliśmy w porcie w basenie w pobliżu Alei Wyzwolenia. Ta dodatkowa przygoda to kolejna awaria steru tuż przed nabrzeżem. Na szczęście trzymały nas holowniki i udało się zacumować bez żadnej stłuczki.

Pojawił się agent i Bąbel od razu zaatakował go o ambulans do zabrania zwłok.

– Pracujemy nad tym – oznajmił agent. – Na razie znaleźliśmy wam miejsce w porcie, to już dużo.

– No, ale PLO załatwiło sekcję – upomniał się Bąbel.

– Właśnie nad tym pracujemy. Może za dwie godziny po niego przyjadą. Zabiorą go na sekcję, a potem odeślą do Polski. OK?

– OK. Dwóch moich ludzi pojedzie ze zwłokami do szpitala.

– Nie ma sprawy – zgodził się agent.

Rzeczywiście po mniej więcej dwóch godzinach pojawił się samochód straży pożarnej. Kilku czarnoskórych mundurowych zabrało zawinięte w prześcieradło zwłoki na nabrzeże. Nie mieli nawet słynnego czarnego worka tylko nosze, ale ja przytomnie zabrałem zapasową banderę i przykryłem nią Stefana. Tymczasem pojawił się nowy kłopot. Strażacy w żaden sposób nie mogli otworzyć tylnych drzwi busa. Położyli nosze na betonie nabrzeża i przez kilkanaście minut szarpali się z drzwiami, które nie chciały ustąpić.

Stefan znowu dał znać, że nie chce się z nami rozstać.

W końcu przy wielu wygibasach wepchnęli nosze ze zwłokami przez drzwi kierowcy i nad oparciami do tylnej części auta.

Obserwujący tę operację z mostku Bąbel zatrąbił syreną okrętową na ostatnie pożegnanie, a Kazik salutował banderą na flagsztoku.

Bąbel przytrzymał przycisk syreny przez kilkadziesiąt sekund, a potem puścił z tym, że syrena nie przestała trąbić tylko wyła nadal zmieniając jednak ton na iście żałobny i w końcu po kilkudziesięciu sekundach zamilkła całkowicie.

Ten zanikający, falujący, żałobny ton robił niesamowite wrażenie nawet w pełnym świetle dnia.

Przyczynę tego dziwnego zjawiska można było wytłumaczyć bardzo prosto. Otóż mechanicy zazwyczaj na czas postoju w porcie zamykają powietrze na syrenę, żeby w przypadku jakichś przecieków uniknąć opróżniania się butli ze sprężonym powietrzem. Ciśnienie powietrza w samych rurach pozwoliło na uruchomienie syreny, ale gdy Bąbel zwolnił przycisk było ono już za słabe, żeby odbić klapkę zaworu i stąd zanikające wycie dopóki powietrze nie skończyło się nawet w rurach.

Ruszyliśmy wreszcie, a gdy minęliśmy bramę, powiedziałem doktorowi, że teraz już naprawdę Stefan pożegna się z nami na dobre.

– Nie mów hop – ostrzegł mnie doktór.

Nawet nie przypuszczałem, jak bardzo miał rację.

Najpierw pojechaliśmy do straży pożarnej. Byliśmy strasznie stłoczeni w tym autku: pięciu strażaków, nas dwóch i Stefan. Doktor z racji starszeństwa dostał miejsce przy kierowcy. Ja ze strażakami siedziałem nad Stefanem.

Po remizie na szczęście trochę się opróżniło i do pierwszego szpitala pojechaliśmy wygodniej. Kierowca poszedł do środka załatwiać sprawy, a my z doktorem czekaliśmy. W aucie było koszmarnie gorąco, a na dodatek zapach szybko rozkładającego się w tropiku ciała był okropny, więc wyszliśmy na zewnątrz i czekaliśmy pod palmami. Po pół godzinie kierowca wrócił i powiedział coś po francusku. Nie kapowaliśmy ani słowa, więc gestami zaprosił nas do auta.

Pojechaliśmy do innego szpitala, gdzie procedura powtórzyła się jota w jotę.

Stefan wyraźnie nie garnął się do rozstania z nami.

Może trudno w to uwierzyć, ale przyjęto nas dopiero w piątym miejscu.

Po dłuższych negocjacjach nasz kierowca wrócił wraz z kilkoma łapiduchami, którzy zabrali Stefana do kostnicy. O dziwo tym razem tylne drzwi otworzyły się za pierwszym naciśnięciem klamki. Kierowcami gestem zachęcił nas do wsiadania do auta, ale my, pomni polecenia Bąbla, żeby załatwić sekcję zwłok zażądaliśmy rozmowy z lekarzem.

Przyjął nas jakiś sympatyczny Murzynek w białym fartuchu posługujący się tylko francuskim.

Niemniej usłyszeliśmy w jego gadkach słowa autopsie oraz tout suite, więc wiedzieliśmy, że zaraz odbędzie się sekcja.

Nasz doktor statkowy był szczęśliwy, uśmiechnięty i podniecony, że zaraz zajmie się swoją ulubioną czynnością.

Po chwili zaprosili nas do prosektorium. Nagiego Stefana ułożyli na stole sekcyjnym i jakiś zakapturzony osobnik, czyli lekarz anatomopatolog włączył elektryczną piłę do kości.

Jej wycie na wysokich obrotach było niesamowicie przenikliwe, więc nie wytrzymałem i wyszedłem na zewnątrz.

Nie czułem się na siłach oglądać sekcji na własne oczy.

Nasz doktor przeciwnie, został w środku i sycił swe oczy widokiem krojonych zwłok. Wkrótce potem wyleciał i poprosił mnie o zapałki. Jak wyjaśnił, chciał trochę pogrzebać we wnętrznościach bez niepotrzebnego brudzenia rąk. Przez uchylone drzwi zobaczyłem, że czerep jest już odcięty i widać mózg. Piersi i brzuch były rozpłatane, a płaty mięśniowe szeroko rozchylone. Zamknąłem drzwi. Nie mogłem tego oglądać, było to zbyt wstrząsające. Czekałem, cały przybity, pod palmami.

Po jakimś czasie doktor nadal w pełni uśmiechnięty wypadł na zewnątrz. Ręce niemal do łokci miał umorusane we krwi i innych płynach ustrojowych. Zapałki odrzucił, bo były nieporęczne, rękawiczek nie miał, więc grzebał w Stefanie gołymi rękoma.

Po całej operacji nawet ich nie umył, tylko lekko opłukał pod bieżącą wodą i to wszystko.


Lokalny konował tłumaczył nam coś po francusku, lecz nie rozumieliśmy. Powtarzające się słowo "coeur" sugerowało kłopoty z sercem. Potem przez PLO dowiedzieliśmy się, że był to rzeczywiście zawał.



Wróciliśmy z kostnicy na teren szpitala. Ja, co było chyba zrozumiałe, byłem przybity i umartwiony. Doktor zaś, wcale nieprzejęty, śmiał się i chichotał, a na dodatek podszczypywał napotkane na korytarzach murzyńskie piękności.

W końcu nie wytrzymałem i pouczyłem go:

– Umarł kolega, sam pan go badał i zamiast uszanować ten fakt, bawi się pan i rozrabia na wesoło.

– Panie, przewrażliwiony pan jest. Powąchaj pan to – zripostował doktor i podetknął mi pod nos swe śmierdzące trupem palce.

W tym momencie omal nie zemdlałem. A ten trupi odór towarzyszył mi jeszcze przez bardzo długi czas.

Doktor przyjrzał mi się uważnie i powiedział:

– Czemu tak się pan krzywi? Trupa pan nie widział, czy co?

Wzruszyłem ramionami, a on dodał:

– Ma pan kamień nerkowy. Widzę to po pana skrzywionych kącikach ust.

Znowu wzruszyłem ramionami i nie odzywałem się więcej aż do powrotu na statek.

Nie wiem, czy doktór to przewidział, ale rzeczywiście miałem potem kłopot z kamieniem nerkowym, z tym że trzydzieści lat później.

Po zdaniu sprawy Bąblowi wyszedłem na pokład. Złapał mnie tam Rysiek Kruszewski.

– Zabieram cię na piwo, bo po tym wszystkim na pewno potrzebujesz odprężenia.

Jak się okazało praktyczny Bąbel załatwił postój w Dakarze aż do następnego dnia rano.

Wyszliśmy z Dakaru bez żadnych kłopotów i wróciliśmy do Nouakchott kontynuować wyładunek mleka, który wreszcie przyspieszył. Wszystkie urządzenia znów działały prawidłowo.

Do dziś zastanawiamy się z Kaziem czy ta niesamowita seria niewyjaśnionych awarii, to przypadek podobny do szóstki w totolotku.

Czy też działania sił nadprzyrodzonych?





Zuzanna Tanajewska

„Projekt Ozymandias”



Kolejny raz niespokojny sen sprawił, że Anna zerwała się z łóżka i stanęła pośrodku pogrążonego w półmroku pokoju. Na ekranie, stanowiącym jedną ścianę pomieszczenia, pojawił się komunikat: uwaga – wysokie tętno. Czy wezwać pomoc? Kobieta machnęła ręką, aby zignorować informację. Nie było sensu się kłaść i próbować ponownie zasnąć. Wiedziała, że kiedy tylko zamknie oczy, znów zobaczy płomienie, krzyki i ból. Zauważyła, iż nieświadomie trzyma się jedną dłonią za brzuch. Jednak na jawie rany nie było.

Głupia, to tylko sen – skarciła się w myśli. W kółko ten sam, cholerny sen! To na pewno przez te raporty. Czy naprawdę nas zaatakują? Co to są za ludzie? Kim jest ten mężczyzna? Dlaczego nie mogę mu pomóc?

Anna straciła rachubę, ile to już razy analizowała ten koszmar. Choć za każdym razem sen był nieco dłuższy. Dzisiejszej nocy zanim się przebudziła, zobaczyła postać z wycelowaną w nią bronią.

Tętno przestało dudnić kobiecie w uszach. Poczekała aż się zupełnie uspokoi, po czym powiedziała:

– Jay.

Sypialnię powoli zaczęło wypełniać światło, ukazujące minimalistyczny wystrój: jasnozielone ściany, biały dywan, łóżko, nocny stolik i półkę na ścianie. Na ekranie pojawiły się zdjęcia, przedstawiające roześmianą Annę z przyjaciółmi, plan dnia oraz napis: Kapitan Pokorny, cieszymy się, że jesteś z nami na ZX-Nova już od dziesięciu miesięcy!

– Dzień dobry, Anno – rozległ się przyjemny męski głos. – Jest wtorek, czwarta trzydzieści siedem. Odprawa odbędzie się o szóstej. Temperatura zewnętrzna – pięć stopni Celsjusza…

– Nie ważne – przerwała mu. Czuła jak mokra od potu koszulka przykleiła się do jej umięśnionego ciała. – Idę wziąć prysznic.

Obok łóżka rozsunęły się, niewidoczne do tej pory, drzwi prowadzące do łazienki. Kobieta ruszyła w ich stronę.

– Anno, pozwolę sobie zauważyć, że niepokoją mnie twoje ostatnie problemy ze snem – powiedział Jay. – Sugeruję wizytę w ambulatorium.

– Nie, dziękuję, to nic takiego. – Wiedziała, że lekarz-android rozpoznałby kłamstwo.



***



W sali konferencyjnej większość krzeseł była pusta, ponieważ na pierwszej odprawie mieli zjawić się wyłącznie starsi oficerowie, a tych w koloni ZX-Nova było tylko czworo. Porucznicy Amanda Montes i Erik Ormasson czekając na resztę, dyskutowali o starych filmach science-fiction, które ostatnio oglądali. Naprzeciwko nich znajdowała się ściana wizyjna, aktualnie dezaktywowana. Po chwili do środka sprężystym krokiem weszła kapitan Pokorny.

– Cześć! Czy coś wiadomo? – zapytał Erik, odwracając się do Anny.

– Cześć. Na razie nic. – Kobieta usiadła obok Amandy.
Zapewne w dowództwie byliby zaskoczeni tym nonszalanckim powitaniem, ale tutaj między oficerami panowała luźna atmosfera, co jednak nie dotyczyło majora.

– Czyli pewnie nas wyślą. – Erik westchnął, nerwowo rozcierając neuroprotezę prawej ręki.

– Czytaliście te raporty? Czy informacje nie wydają się wam nieco… – Montes ściszyła głos – ...podejrzane?

– Co masz na myśli? – Pokorny ze zdziwieniem spojrzała na poruczniczkę.

– Mieliśmy być nastawieni na kolonizację tej planety, a nie działania zbrojne. Nie żeby mnie to specjalnie obchodziło – podkreśliła Amanda, poprawiając upięcie czarnych loków. – Po prostu nie wydaje mi się, aby nagle Milomir stanowiła dla nas zagrożenie.

Zapadła cisza. Amanda zasiała w pozostałych wątpliwość. Erik zaczął przeglądać raporty za pomocą zaawansowanego neurowszczepu. Odkąd ceny za ulepszenia spadły, decydowało się na nie coraz więcej osób, lecz niektóre modyfikacje dostępne były wyłącznie dla wojska. Każdy żołnierz został wyposażony w udoskonalony wzrok i słuch, a także neurotranslator, pozwalający porozumiewać się z łatwością w każdym znanym ludzkości języku. Lecz tylko wybrani mieli możliwość posiadania stałego połączenia z globalną siecią.

– Wybaczcie spóźnienie – powiedział major Siro Aversa, wchodząc do sali. Był to wysoki, barczysty mężczyzna o oszczędnej w wyrazie twarzy. Przeszedł przez pomieszczenie i zatrzymał się przed podwładnymi, którzy chcieli wstać z krzeseł. Jednak przełożony gestem pokazał, żeby pozostali na miejscach. Przed nimi na ścianie wizyjnej wyświetliła się prezentacja pełna schematów, map i statystyk. Major przerzucał slajdy za pomocą własnych myśli.

– Jak wiecie, stosunki między kolonią Milomir a Federacją są napięte – zaczął Aversa. – Nie chodzi już tylko o uniezależnienie kolonii. Ostatnie raporty wskazują, że buntownicze nastroje wykazują również ludzie stacjonujący w tamtejszej stacji badawczej. A to stanowi bezpośrednie zagrożenie dla ZX-Nova! – Zawiesił głos, jakby chciał nadać swojej wypowiedzi dramatyzmu.

– O jaki bunt właściwie chodzi? – wtrącił niepewnie Erik.
Major nie był zadowolony z przerwania jego skrupulatnie przygotowanej wypowiedzi. Wbił wzrok w porucznika, a ten się zmieszał.

– Czas na pytania będzie później – odpowiedział chłodno Siro. – Jak się okazało badacze wykorzystują tamtejsze złoża surowca, zwanego ozymandiasem, do stworzenia broni dalekiego zasięgu, która zagraża naszej kolonii, a w następstwie całej Federacji. Widzicie te punkty? – Na ekranie pojawiło się ujęcie satelitarne kolonii z zaznaczonymi na czerwono migającymi kropkami. – To w tych budynkach powstaje broń. Waszym zadaniem jest przejęcie lub zniszczenie wskazanych miejsc. Wyznaczam kapitan Pokorny na dowódcę grupy A. Nie ma pani nic przeciwko?

Kobieta przypomniała sobie głos ze snu: Otoczyli nas! Uciekaj! Uciekaj!

– Skądże, jestem gotowa do wykonania misji – odpowiedziała zdecydowanie Anna.

– Świetnie, jakieś pytania?

– Zastanawiam się, dlaczego przyjazna do tej pory kolonia miałaby dążyć do zbrojnego konfliktu z sąsiadami – Erik zawiesił głos, z obawy przed reakcją majora. – Rozumiem, że stosunki handlowe uległy ostatnio pogorszeniu głównie z winy Federacji, jednak to chyba nie powód, aby Milomir rewanżowała się atakiem? – Spojrzał na Amandę, szukając u niej wsparcia. Uśmiechnęła się przychylnie i skierowała wzrok na Aversę, wyraźnie oczekując wyjaśnień.

– Sugeruje pan, że obawy Federacji są bezzasadne? – spytał major.

– Nie, po prostu rozważam, czy nie dałoby się inaczej...

– Przypominam, że nie jest pan już w korpusie dyplomatycznym, poruczniku – przerwał stanowczo Siro. – Naprawdę dziwię się, Ormasson. W ZX-Nova jest pańska rodzina. Woli pan czekać aż wrogowie nas zaatakują?

– Nie – odparł Erik z lekką irytacją.

– Musimy pamiętać, że nadrzędnym celem jest obrona naszej kolonii – zaznaczyła kapitan. Czuła, że ma rację, bo jej sen nie mógł być przypadkowy.

Zapadła nieprzyjemna cisza. Siro wodził wzrokiem po zebranych, jakby oczekiwał kolejnych kłopotliwych pytań, które nieustępliwie by odpierał.

– Czy ktoś ma jeszcze jakieś obiekcje? – spytał.

– Nie – odezwała się Amanda, po czym zaśmiała się: – Jedyne na co się nie piszę to przeszukiwanie na zlecenie korporacji opuszczonych statków czy baz, bo to się zawsze źle kończy.

– Co? – Aversa nie krył zaskoczenia jej odpowiedzią.

– Po prostu poruczniczka Montes odkryła filmy sprzed czterystu lat – skwitował Erik z uśmiechem.

– Fascynujące – powiedział sarkastycznie Aversa, nie skory do uśmiechu. – Misja rozpocznie się przed świtem za dwa dni. Szczegóły zostały wam przesłane. Przekażcie informacje podwładnym. Koniec odprawy.



***



– Zostań tu. Zobaczę, czy uda nam się przejść – powiedział mężczyzna do rannej kobiety, której pomagał iść przez zgliszcza.

– Dlaczego nas atakują?!

– Nie wiem – odrzekł i z czułością odgarnął jej włosy z czoła. Następnie wyciągnął blaster i odbiegł.

Kobieta oparła się o zniszczoną ścianę magazynu, zbombardowanego kilkanaście minut wcześniej. Z płonącego przed nią budynku, którego szyld powoli się topił, uciekali ludzie. Niektórzy strzelali. W powietrzu czuć było gryzący w gardło dym.

Kobieta prawą ręką przyciskała ranę w lewym boku, która pulsowała bólem. Spojrzała w prawo – mężczyzna przemknął schylony wzdłuż ściany i kilka metrów dalej schował się w leju po wybuchu. Kiwnął do niej dłonią na znak, żeby ruszyła w jego stronę. Kiedy była już niedaleko rozległ się drżący świst. Statek transportowy przeleciał nad jej głową i zawisł w powietrzu tuż obok zniszczonego magazynu. Na spodzie kadłuba rozsunęły się drzwi, a ze środka ładowni na linkach zaczęli zjeżdżać żołnierze.

– Otoczyli nas! Uciekaj! – zawołał mężczyzna z ukrycia.

– Nie! Nie zostawię cię! – odpowiedziała kobieta. Zaczęła biec wzdłuż ściany mimo uporczywego bólu. Nagle potknęła się i przewróciła z jękiem. Z czarnej ziemi wystawała mechaniczna kończyna jednego z wielu androidów, pracujących w koloniach.

Żołnierze otworzyli ogień w kierunku ludzi stojących przy płonącym budynku. Ci, którzy mieli broń odpowiadali strzałami. Mężczyzna wychylał się co chwila z ukrycia, aby również strzelać.

– Uciekaj! – zawołał. Na jego czole pojawiła się dziurka, z której powoli wylewała się krew. Znieruchomiał i bezwładnie opadł na ziemię.

Patrzącej na to kobiecie, krzyk uwiązł w gardle.

Zbrojni biegli w kierunku budynku, przeskakując nad zagłębieniem, gdzie leżało ciało mężczyzny. Ranna sięgnęła po blaster w kaburze i przeczołgała się do fatalnej kryjówki, wyciągając wolną rękę w stronę nieżywego mężczyzny. Ogarnęła ją rozpacz. Rozglądała się tępo wokół. Jej wzrok utkwił we wrogiej postaci, stojącej tyłem do niej na tle płonącego budynku. Postać odwróciła się i ruszyła w jej stronę. Kobieta wycelowała, ale nie zdążyła wystrzelić.

Anna obudziła się przerażona. Odgarnęła pościel i zaczęła nerwowo szukać na swoim ciele rany postrzałowej. Sen z każdą kolejną nocą stawał się coraz bardziej intensywny.



***



– Atakować! – wrzasnął major w komunikatorze, dzięki któremu oficerowie mieli łączność z podwładnymi.

– Uważajcie, gdzie zrzucacie pociski, do cholery! – krzyknęła w odpowiedzi Anna. – Jesteśmy tutaj!

Na polu bitwy panował chaos. Obrona Milomir uginała się pod naporem wojsk Federacji, które zdołały przedrzeć się przez pole siłowe. Jeden z magazynów został doszczętnie zniszczony, inne budynki płonęły. Ogień na planecie ZX miał nietypową barwę, dzięki unoszącemu się w wilgotnym powietrzu fioletowemu pyłowi, który wyzierał z tutejszej czarnej ziemi. Im więcej było tego osadu, tym więcej zasobów ozymandiasu kryło się pod powierzchnią.

Kapitan Pokorny próbowała utrzymać pozycję, ale wybuch sprzed chwili spowodował rozproszenie oddziału z ZX-Nova. Straciła z oczu Ormassona, za to Montes trzymała się blisko i poganiała żołnierzy. Szeregowi ostrzeliwali z blasterów walczących przy budynkach, szukając równocześnie osłony. Co było niezmiernie trudne, ponieważ Milomir postawiono na otwartym, pozbawionym roślinności obszarze. Jedynie naturalne pofałdowania terenu oraz zabudowania mogły zapewnić walczącym jakąś ochronę przed defensywą wroga.

– Kryć się! – krzyknął ktoś ochryple.

Anna i reszta grupy padła. Kobieta docisnęła policzek do czarno-fioletowej gleby. Po prawej stronie nastąpił potężny huk. W górę wzbił się słup dymu i piachu - to eksplodowała instalacja wydobywcza.

– Prześlijcie medyka! – ryknął Erik w komunikacie.

– Nic ci nie jest?! – spytała z przejęciem Amanda.

– Nic, ale paru chłopaków drasnęło.

Nad walczącymi co moment przelatywały statki transportowe, których silniki powodowały uciążliwy hałas.

– Przejmijcie wreszcie ten budynek! Ich obrona słabnie! – odezwał się ponownie Aversa.

– Słyszeliście! Ruszamy! – zawołała Anna do oddziału. – Nie przerywać ognia, dopóki się nie poddadzą.

Żołnierze zaczęli biec z wyciągniętymi blasterami. Strzałów z przeciwnej strony było coraz mniej, czego nie można było powiedzieć o trupach. Zapylenie po wybuchu ogarnęło okolicę, powodując drapanie gardeł u walczących. Mimo to grupa A niestrudzenie parła naprzód.

Pokorny przeskoczyła niewielki nasyp, tuż za Montes, mało się nie przewracając. Gdy była tuż przy płonącym budynku, otrzymała komunikat na łączu prywatnym.

– Anno, jestem w budynku – powiedział zasapany Erik. – Tu nie ma żadnej broni!

– Co?!

– Powtarzam – choć z trudem łapał oddech, nietrudno było w jego głosie wyczuć niedowierzanie i oburzenie. – Ci ludzie mają tylko zwykłe blastery. W laboratorium nie widzę nic, co wskazywałoby na opracowywanie broni dalekiego zasięgu!

Kapitan nie wiedziała co odpowiedzieć. Rozejrzała się po okolicy i nagle dostrzegła na budynku znajomy ze snu, częściowo stopiony szyld. Odwróciła się. Wszędzie leżeli pokiereszowani albo nieżywi. Spomiędzy dymu zobaczyła, jak ranna kobieta przeczołgała się pod nasyp. W zagłębieniu znajdowało się ciało mężczyzny z dziurą w czole. Anna nie mogła uwierzyć w to, co widzi i mimowolnie zaczęła iść w kierunku kobiety.

Przecież to nie tak… to myśmy mieli być zagrożeni – pomyślała, a jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem przerażonej rannej.






Aleksander Żelski


Wiele światów czy wiele słów?



Znalazła się w bardzo specyficznym Sopocie. W przeciwieństwie do widzianych przez nią wcześniej, przypominał anime japońską animację, tak bardzo lubianą przez jej chłopaka.

Nie, no serio? To nawet taka rzeczywistość istnieje pośród nieskończoności? pomyślała.

Odniosła wrażenie, że musi się wyróżniać z tłumu. Wskazywały na to dziwne spojrzenia przechodniów zwrócone w jej stronę.

– Dare ga kore o mimasu ka?

– Kanojo wa nani no yō ni miemasu ka?

– Kanojo wa nani o kite imasu ka?

To naprawdę japoński? Nie wierzę, Mateusz, był by zachwycony, jak by tu był, to wszystko widział. Zaśmiała się z niedowierzania, stojąc w tłumie mijających ją ludzi.

– Aleksandra Żelska, Ziemia 813, Uniwersum Kruka – usłyszała jakiś nieludzko brzmiący głos, dobiegający zewsząd. Stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej natarczywy. Co ciekawe nikt, go nie słyszał oprócz niej.

– Hej, kto mnie woła? Kim jesteś? To znowu ty Podróżniku?

– Aleksandra Żelska, Ziemia 813, Uniwersum Kruka – głos powtarzał w kółko to samo. Brzmiał niesamowicie przerażająco.

– Skąd wiesz jak mam na imię? Czy tak nazywa się moja linia czasu? To one mają swoje nazwy?

– Kanojo wa nani o iimasu ka?

– Nante kurutta josei?

Ludzie zaczęli zbierać się wokół niej. Rozglądała się, próbując ustalić czy nigdzie nie widać Podróżnika. Kto inny wiedziałby takie rzeczy.

– Aleksandra Żelska, Ziemia 813, Uniwersum Kruka – głos, teraz niesamowicie donośny, wciąż powtarzał to samo.

– Przestań to powtarzać, kimkolwiek jesteś! – krzyknęła, wzbudzając zainteresowanie na ulicy.

W tym momencie poczuła to samo uczucie co wtedy, gdy rozmawiała z Aleksandrem Dresiarzem. Uczucie śmierci, pustki, cierpienia miliona istnień ginących w jednym momencie. Poczucie beznadziei i niemożność ucieczki, gdyż śmierć dosięgnie cię w każdym miejscu.

– Nie, proszę, odejdź! Nie chcę znowu tego czuć!

– Aleksandra Żelska, Ziemia 813, Uniwersum Kruka! – Nadal słyszała głos wołający ją po imieniu.

Przed oczami miała czystą ciemność, pustkę, która wołała ją do siebie tak, jakby próbowała odzyskać najcenniejszą rzecz skradzioną jej wiele lat temu.

– Dlaczego ja? Czego ode mnie chcesz? Skąd wiesz, jak się nazywam? Jestem tylko zwykłą dziewczyną! Dlaczego mnie dręczysz?! – krzyknęła raz jeszcze, upadając na kolana.

Nieprzyjemne uczucia gwałtownie się wzmogły. Wołający ją głos stał się teraz ogłuszającym rykiem. Złapała się za głowę rękami, gniotąc odręczną mapę przestrzeni Hilberta. Ciemność, którą miała przed oczami, wtargnęła jej do głowy.

– Nie! Nie czuję własnego ciała! – Jej głowa zdawała się pulsować, ciało płonąć. Czuła, że staje się jednym z ową ciemnością, że staje się pustką. Czuła wszechogarniającą śmierć.

– Aleksandra Żelska, Ziemia 813, Uniwersum Kruka! – powtarzał to samo coraz głośniej i głośniej.

– Kanojo wa kōgeki shite iru, isha ni denwa suru! – przekrzykiwali się gapie, patrząc na nią z zaciekawieniem.

– Odejdź. Błagam cię. Moja głowa. Jakby miała zaraz wybuchnąć!

Do klęczącej na chodniku Aleksandry, podbiegła jakaś dziewczyna. Rzuciła obok niej swój tornister.

– Anata wa daijōbudesu ? – zapytała.

Aleksandra chwyciła ją za ręce.

– Pomóż mi, proszę. Nie wiem, co się ze mną dzieje – ledwie mówiła. Cały czas płacząc, nie zdała sobie sprawy z tego, kim była ów młoda osoba.

– Sonoyōni tatanaide kudasai, anata wa kōgeki o shita baka! – Dziewczyna miała na sobie granatowy szkolny mundurek z logo jedynki. Długie blond włosy opadały jej na plecy. Energicznie popędzała ludzi, chyba żeby zadzwonili po pomoc.

– Yori hayaku, chōdo gyōshi shinaide, tada denwa suru dake de!

Aleksandrze wydawało się, że ta ją pociesza, żeby się trzymała, że wszystko będzie dobrze… wskazywała palcem na zakręt… pomoc jest już w drodze.

– Pk, misu, watashi wa totemo sekigyokutekide wa nai to yonde iru.

– Kon'nichiwa, kyūkyūsha, ikutsu ka no on'nanoko ga tōri ni fushigina kōdō o shite iru, watashi wa kanojo ga nanrakano kōgeki o shite iru to omou.

– Subete ga yoku miemasu.

Powoli dochodziła do siebie, głos, ciemność i odczucia zdawały się opuszczać jej zbolałe ciało i umysł. Młoda blondynka ciągle przy niej była.

– Dziękuję ci bardzo za pomoc.

– Nie będziemy dłużej czekać, miną wieki nim przyjedzie!!! Uczennica, warknęła zniecierpliwiona. Dasz radę iść? – Po raz pierwszy usłyszała polski język. Jej wzrok, nadal rozmazany dochodził do normalności. Przez chwilę wśród cieni dostrzegła na głowie uczennicy coś dziwnego.

– Na co się gapicie? Możemy przejść? Mieszkam niedaleko. Może czegoś się u mnie napijesz, zjesz i odpoczniesz? Dobrze?

– Tak – całkowicie zaufała dziewczynie, która wyciągnęła do niej pomocną dłoń.

Szły przez parę minut.

– Ok, jesteśmy na miejscu. To osiedle, gdzie mieszkam. Trzymasz się jakoś? Że ci idioci zamiast ci pomóc, tylko stali i się gapili. Eh, tak tu jest. Cholerny Sopot.

Aleksandra nie pamiętała, kiedy weszły do dwupokojowego mieszkania.

– Połóż się. Prześpij. To ci dobrze zrobi. Ja przebiorę się w jakieś wygodniejsze ubranie, a potem zrobię nam coś do jedzenia. Nie przejmuj się tym, że będziesz komuś przeszkadzać. Mieszkam sama, odkąd moja ciocia… – przerwała na chwilę. – Pogadamy potem.

Nie wiedziała nawet, kiedy usnęła.

Co? Co się stało? Gdzie ja jestem? – Skuliła się, przytulając do kołdry na łóżku.

– O, już wstałaś. Zrobiłam nam coś ciepłego do jedzenia. Opowiesz mi, co się stało? – W drzwiach dużego pokoju stała ta sama młoda dziewczyna. Teraz jednak inaczej ubrana.

Zmysły Aleksandry, były już w stanie odbierać bodźce. Mogła w pełni widzieć, słyszeć i czuć niezwykłości ziemi, na jaką się dostała i swoją wybawicielkę.

Była to niezwykle atrakcyjna blondynka. Miała mały czarny tatuaż gwiazdy pod prawym okiem. Jej charakterystyczną cechą były duże kocie uszy. Wystawały z włosów.

– A więc to wtedy mi u ciebie mignęło. Hehh, wyglądasz jak te wszystkie dziewczyny z anime, którymi jara się mój chłopak i jego koledzy. Czasami mam wrażenie, że bardziej mu się podobają niż ja.

Jej rozmówczyni skrzywiła się kwaśno, wyraźnie obrażona żartobliwą uwagą na temat jej cechy anatomicznej.

– Jeśli chcesz wiedzieć, to każdy człowiek na ziemi takie ma. Tam na ulicy musiałaś nie zauważyć tego. Co prawda niektórzy operacyjnie je usuwają i wszczepiają w czaszkę sztuczne aparaty słuchowe. Ja jednak uważam, że to gwałt na naturze. Bóg stworzył nas takimi jakimi jesteśmy w określonym celu, nie sądzisz ? – Dziewczyna oparła się o framugę drzwi, zakładając ręce na tułowiu i uśmiechając się do Aleksandry.

– Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Wybacz ten głupi żart. Jestem ci wdzięczna za pomoc. – Ścieliła pościel, nie odważając się spojrzeć w brązowe oczy dziewczyny po tym co powiedziała.

– Nie przejmuj się. Nie obraziłam się. To przecież zrozumiałe, że nie pochodzisz stąd. Mogłaś tego nie wiedzieć, Aleksandro.

– Zaraz. Skąd wiesz jak się nazywam?

Dziewczyna z kocimi uszami tylko się uśmiechnęła.

– Powiem ci pod warunkiem, że najpierw coś zjesz.

Do Aleksandry zaczęło dochodzić, kim może być jej wybawczyni. Nie miała jednak stuprocentowej pewności.

Weszły do kuchni. Przez okno zobaczyła doskonale sobie znane topole, rosły tu w dwóch rzędach. Ulica Grunwaldzka wyglądała całkiem inaczej. Po przeciwnej stronie, zamiast budynków mieszkalnych, piekarni i sklepu mięsnego, widniał jakiś budynek z wysoką wieżą. Mieścił się na niej wielki zegar.

– Masz, zjedź coś w końcu. Musisz być bardzo głodna. – Podsunęła jej talerz pełen dużej porcji ryżu z jarzynami.

– Dziękuję. – Potrawa była bardzo smaczna. Mimo to międliła ją widelcem. Bardziej od jedzenia interesowała ją teraz masa innych spraw.

– Te topole zasadziła moja ciocia, zaraz po tym jak przyjechała do Japonii – zaczęła rozmowę Japonka.

– Że c.....o, przepraszam?! – Aleksandrze wypadł widelec z ręki, zakrztusiła się jedzeniem.

– Spokojnie. Heh, a jak myślisz dlaczego nie słychać tu polskiego? Sopot jest nadmorskim miastem, kurortem Japonii. Zawsze tak było, jest i będzie.

– Co ty mówisz? – pokasłując, nie odrywała wzroku od dziewczyny.

– Moja rodzina pochodzi z Polski. Japońskiego nauczyłam się, chodząc do szkoły. Nazywam się Aleksandra Żelska, ale tu będzie to brzmiało Arekisandādesu Żelsdesu – wypowiedziała to w dość komiczny sposób. – Przyjechałam do Sopotu, żeby się uczyć, oderwać od despotycznych rodziców. Jak już ci wspomniałam, mieszkałam z ciocią. Niestety rok temu zmarła – posmutniała, gdy to mówiła.

Aleksandra przypomniała sobie, jakie jej towarzyszyły emocje, gdy wraz z ojcem żegnała swoją ciocię. Ona miała ojca, a ta Aleksandra była w żałobie sama.

– Rodzice chcieli bym wróciła do Polski. Ale mi żyje się tu całkiem dobrze samej. Ludzie co prawda nie są tu, jak sama widziałaś, skłonni do pomocy, ale przynajmniej nikt nie chce mi ustawiać życia. Uczę się, sama zarabiam na życie, pisząc artykuły do czasopism naukowych. Pomówmy teraz o tobie – popatrzyła na Aleksandrę przeszywającym wzrokiem.

– Jestem…

– Aleksandra Żelska, to już wiem. Pytam, co tu robisz? I co ci dolega?

– Jak? Skąd?

Tamta Aleksandra wyjęła z brązowej szafki stojącej przy ścianie długopis i kartkę papieru.

– Twoja anatomia. – Wskazała palcem na uszy Aleksandry. – Nieznajomość realiów i na koniec notatki, które miałaś przy sobie. Jak spałaś pozwoliłam sobie je przeczytać.

Aleksandra przypomniała sobie o swojej mapie wieloświata. Tej samej, której błędy wytknął jej Podróżnik.

Że też ją to zaciekawiło? Że w ogóle coś z tego zrozumiała? Kim ona jest? Czy możliwe, że zdaje sobie sprawę z istnienia innych naszych wersji?, zastanawiała się w myślach, przypatrując, jak tamta pisze coś na kartce, od czasu do czasu przygryzając długopis w pomalowanych różową szminką ustach.

– Ok, skończyłam. Wszystko razem wskazuje, że jesteś Aleksandrą z jakiejś alternatywnej historii, ale pozostają dwa pytania.

– To samo mogła bym powiedzieć o tobie. – Zaskoczona jej rozległą wiedzą, wypaliła. Tamta nic na to nie odpowiedziała. – Przepraszam, zaskoczyłaś mnie tym, że wiesz. Z reguły nasze wersje nie mają pojęcia o swoim istnieniu.

– Jak się tu dostałaś i co ci dolega? – kontynuowała, podnosząc kartkę, żeby Aleksandra mogła zobaczyć, co na niej narysowała i zapełniła rozmaitymi wzorami matematycznymi, które uzupełniały rysunki. – Zapewne wiesz co to jest ?

Rysunek przedstawiał wielkie drzewo. Jego gałęzie stanowiły kulę. Wszystko wyrastało ze wspólnego pnia. Na samym dole widniał znak zapytania, zaś przy każdej kuli - grecka litera Ψ psi. Z jednej strony ograniczała ją kreska, z drugiej daszek zwrócony ramionami ku literze. Każdą z niej indeksowała jakaś liczba naturalna.

– Wiem. To Przestrzeń Hilberta. Motyw drzewa powtarza się wielokrotnie.

– Hmm – zamyśliła się przez chwilę Aleksandra z kocimi uszami. – Twoja poprzednia mapa była beznadziejna. Wybacz brutalną szczerość.

– Nie, nie, już kiedyś to słyszałam – mówiła oczywiście o Podróżniku, który pojawił się obok huśtawki na ziemi Aleksandra Fizyka.

– Zapewne znasz też nazwisko Everett, nie mylę się? Uwierz mi, że gdyby to co mówił, nie było prawdą, istniałabyś tylko ty albo ja.

– Słyszałam o nim. To ten od słynnego, wybacz aluzję, kota. – Z lekkim uśmieszkiem Aleksandra mimowolnie spojrzała na kocie uszy swojej wersji. – Wybacz. Czy mogę cię jakoś nazwać? Zawsze nazywam wszystkie wersje, żeby móc nas od siebie odróżnić.

– Ech, jeśli musisz. Ale z kotem się mylisz. Everett podał tylko prosty sposób na usunięcie paradoksu z nim związanego. Samego kota zaś zaproponował Schrödinger jako eksperyment myślowy – Odpowiedziała Aleksandra z kocimi uszami.

– Hmm… Jeżeli mój chłopak by tu teraz był, na pewno nazwał by ciebie… już wiem, Aleksandra Anime Girl Żelska. Może być?

– Niech będzie. Aczkolwiek wolałabym coś dojrzalszego.

– Byłby zachwycony faktem, że w wieloświecie istnieje ziemia łudząco przypominająca jego ukochane anime – powiedziała Aleksandra i zaczęła się śmiać, pierwszy raz od czasu jak bezpowrotnie wyrzuciło ją z jej linii czasu w hiperprzestrzeń piątego wymiaru.

– Wracajmy do ważniejszych tematów, ok? – obruszyła się Aleksandra Anime Girl. – Jak już mówiłam, eksperyment ten zaproponował Schrödinger w celu pokazania absurdalnych właściwości Mechaniki Kwantowej.

– Zaraz, czekaj, tak pamiętam! Czyż nie jest oczywistością, że kot jest jednocześnie żywy i martwy w tym samym czasie! – krzyknęła słowa, jakie usłyszała od Podróżnika na wielkiej scenie, kiedy zwracał się do niej i do Aleksandry Piosenkarki.

– Tyle, że w ujęciu Schrödingera kot był żywy i martwy w tym samym uniwersum. Tak w dużym skrócie, a co jeżeli założymy, że istnieje nie jeden, a wiele wszechświatów. – Wskazała długopisem rysunek Przestrzeni Hilberta. – Wtedy kot będzie jednocześnie żywy i martwy, ale w dwóch uniwersach niezależnych od siebie, ale w tym samym momencie.

– No, właśnie! – Anime Girl uśmiechnęła się przyjaźnie. – A to wiesz, co oznacza? – Długopisem wskazała na wzór widniejący tuż obok rysunku I Ψ > = Σ ai I Ψi > = 1

– Zaraz… czyżby to był wzór opisujący bazę zupełną funkcji falowej.

– Mochiron, Aleksandra san.

– Że co?

– A, nic. Mówię, że doskonale sobie radzisz.

– Aleksander o niej wspominał.

– Aleksander?

– Jedna z naszych męskich wersji.

– Jedna z? To jest ich więcej?

– Hehh. Oj, tak! Mówię ci. Dziwne wrażenie, gdy spotykasz siebie jako faceta.

– Zapewne. Ale i nieuniknione przy nieskończenie wymiarowej przestrzeni. Spójrz, to co tu narysowałam to dwuwymiarowe, uproszczone odwzorowanie prawdziwej czasoprzestrzeni. Jeśli teoria wiecznej alias chaotycznej inflacji jest słuszna, wszechświaty będą w niej powstawać wiecznie. A co jeżeli rzeczywista przestrzeń to Przestrzeń Hilberta?

– Każda kwantowa możliwość zaistnieje gdzieś pośród nich, prawda? To chcesz, mi powiedzieć?

– Chōdo, Aleksandra san.

– Przestań. Wiesz przecież, że nic nie rozumiem.

– No, co ty? Dokuczasz mi z powodu cechy anatomicznej, a ja nie mogę ci z powodu twojej nieznajomości japońskiego? – Anime Girl uśmiechnęła się zawadiacko. – Wracając do tematu, jeśli tak jest w istocie, to każda możliwość, nawet ta choćby nie wiem jak nieprawdopodobna i absurdalna, gdzieś kiedyś zaistnieje tak czy siak. Wszystko w zgodzie z Prawem Wielkich Liczb. Więc nie dziw się tak temu faktowi, że na mojej ziemi ludzie mają kocie uszy na głowie, skoro na innej urodziłyśmy się jako facet. Dla tego też wielu naukowców odrzuca koncepcje multiwersum jako niedorzeczne, względnie pseudo, paranaukowe.

– Pfff, i kto to niby mówi, laska z kocimi uszami, jakby rodem wyjęta z anime – odparła Aleksandra.

– Z twojej perspektywy tak to wygląda, z mojej niedorzecznością może być świat, gdzie ludzie mają małe uszy po bokach głowy, albo cokolwiek innego – odrzekła Anime Girl, przygryzając końcówkę długopisu.

– Zapamiętaj jedno, Aleksandra san, wszystko jest względne. Nawet to, która z nas jest alternatywna, a która, pff, oryginalna – ostatnie zdanie Anime Girl wypowiedziała z widoczną pogardą i obrzydzeniem.

– Żadna z naszych wersji nie jest tak naprawdę oryginalna ani alternatywna.

– Co masz na myśli? Proszę cię, tylko nie zaczynaj mówić zagadkami jak Podróżnik.

– Kto?

– A, potem ci powiem. Mów dalej. Nie chcę cię wytrącać z ciągu myślowego.

– Każda jest przekonana i żyje w odczuciu, że jest tą jedyną, główną. Wszystkie pozostałe zaś to tylko możliwości, które wedle interpretacji Kopenhasko Getyńskiej zapadają się w momencie obserwacji, podejmowania decyzji itp.

– Słuchaj, nie żeby coś. Jestem córką profesora fizyka teoretyka, a ty z tego co widzę jesteś nie wiele starsza ode mnie.

– Do czegoś zmierzasz ? – Aleksandra westchnęła głęboko.

– Chodzi mi o to, że używasz pojęć znanych profesorom akademickim. A nawet mam wrażenie, że z jeszcze wyższego poziomu.

– No cóż, nawet moi nauczyciele w jedynce uważają, że jestem geniuszem. Mówiłam ci przecież, że utrzymuję się z pisania artykułów naukowych. – Wzruszyła ramionami, przeczesując grzywkę ręką. – Napisałam ich już tyle, że nawet nie jestem w stanie ci powiedzieć ile.

Przeszłyśmy do dużego pokoju. Na półkach brązowych regałów stały książki Anime Girl dotyczące fizyki. Na dolnej półce przed książkami stały zdjęcia, najwyraźniej członków jej rodziny. Jedno przedstawiało blondynkę, która opierała głowę na ramieniu szatyna z zarostem. Oboje byli w średnim wieku i mieli duże kocie uszy.

– Mama i tata. – Wzięła zdjęcie do ręki. – Wyglądają razem tak szczęśliwie, chociaż tutaj na tej ziemi. – Przypomniała sobie rozmowę z Aleksandrem. To jak odwiedziła wtedy jedynie świadomością jego ziemię. Ojciec kobietą, wtedy byłoby to dla mnie nie do pomyślenia. Zamykając na chwilę oczy, potrząsnęła głową z dezaprobatą.

– Tak, kochani rodzice, Alicja i Jan. – Obok niej stała Anime Girl.

– Przepraszam, nie chciałam ruszać twoich rzeczy. – Zdjęcie prawie wypadło jej z rąk. Odstawiła je na miejsce. Obok innych.

– Nie szkodzi, może i są despotyczni, ale to w końcu rodzice, co nie? Wiesz kocham ich, ale wolę jak mają swoje życie, a ja swoje.

– Nie tęsknisz za nimi?

– To nieistotne. Mieszkając z nimi nie mogłabym robić tego, co kocham. Według nich nauka nie jest dla mnie. Nieważne, że już w podstawówce wygrywałam konkursy, miałam osiągnięcia w młodzieżowych olimpiadach. Oni mieli dla mnie inne plany na przyszłość, dlatego uciekłam z Olsztyna.

– Zaraz, co przed chwilą powiedziałaś?

– No, że uciekłam z Olsztyna, rodzinnego miasta mojej mamy Alicji.

– Olsztyn… Olsztyn… – Wpadła w zadumę.

– A jak z twoimi rodzicami, jeżeli mogę zapytać ? – spytała Anime Girl.

– Ojciec jest…

– Tak, pamiętam. Fizykiem.

– A mama… wiesz… hmm… to cięższy temat. Nie znam jej praktycznie wcale. Wybrała nałóg zamiast rodziny.

– Rozumiem. Pojawia się pytanie, która z nas ma gorzej w życiu. Czyli mówisz, że Jan jest fizykiem?

– Nie, Jan. – Westchnęła Aleksandra. – Pamiętasz, jak ci mówiłam o jednej z naszych męskich wersji.

– Aleksander? – Anime Girl przekrzywiła głowę, przypatrując się zdjęciu swoich rodziców.

– Tak. Jego mama to z mojej perspektywy tata, rozumiesz?

– Hmm, a więc Alicja w twojej rzeczywistości jest facetem i to jeszcze fizykiem. Zawiłości wynikające z nieskończoności wieloświata potrafią czasem człowieka zaskakiwać, czyż nie?

– Na tym drugim zdjęciu to ciocia Helena, prawda? – Aleksandra wskazała na drugie ze stojących zdjęć. Widniała na nim starsza kobieta w ciemnych okularach. Tak jak każdy człowiek na tej ziemi miała duże kocie uszy na głowie.

Obok niej stała córka jej siostrzenicy, uśmiechnięta, szczęśliwa. Anime Girl miała na sobie granatową marynarkę, krawat. Miała pomalowane na czerwono usta i paznokcie. W ręku trzymała jakieś odznaczenie.

– Hmm, kochana ciocia, do niej należało to mieszkanie. Kupiła je dawno temu. Na tym zdjęciu odbieram nagrodę za napisanie jednego z pierwszych algorytmów kwantowych. Miało to miejsce jakieś trzy lata temu, dopiero zaczynałam liceum. – Tym razem to Anime Girl zatopiła się w zadumie, wspominając jakieś miłe czasy.
– Twój tatuaż pod okiem, oznacza coś specjalnego?

– Wybacz, mówiłaś coś do mnie? Na chwilę się zamyśliłam.

– Pytałam o twój tatuaż.

– A, to. To nic takiego. To symbol mojej niezależności. Zrobiłam go, jak tu przyjechałam. Rodzice nigdy by mi na to nie pozwolili. Zamierzam sobie zrobić drugi taki sam pod lewym okiem. – Anime Girl podeszła bliżej regału, by odstawić zdjęcia na miejsce.

Gdy stała obrócona do niej tyłem, spod luźnej szarej koszuli kończącej się w połowie ud dostrzegła na jej nogach coś niezwykle znajomego.

– O mój Boże, ty też masz te blizny, niech zgadnę po…

– Poparzeniach, które…

– Doznałam gdy miałam…

– Osiem lat, a które…

– Spowodował mój…

– Pies. Znaczy się, o ile trzymacie zwierzęta w domu?

Anime Girl nic na to nie odpowiedziała, zachęciła tylko Aleksandrę ruchem ręki do kontynuowania zgadywanki.

– Który miał na imię… No, dalej Aleksandra san. Jak miał…

– Dusio – odpowiedziała.

– Dokładnie!

– Każda nasza wersja, którą spotkałam je ma.

– Może więc jest to coś, co nas wszystkich łączy niezależnie od naszej płci, wyglądu, życia jakie prowadzimy i wszelkich innych różnic. Różnic jakie wyznaczają, jak to ją nazwał Aleksander Metrykę Mandeli na Przestrzeni Hilberta.



Zanurzała się w ciemność. Ciemność pochłaniała ją. Zdawało jej się, że trwa to wieczność.

A więc to byłam ja! Przez cały ten czas, to byłam ja z przyszłości! Ten głos to byłam naprawdę ja. No, tak. Zapomniałam. Telepatony, tachiony one podróżują w czasie wstecz.

Raz jeszcze spojrzała na kartkę wyciągniętą z kieszeni: Z rozkazu twórczej myśli Boga wyrosło nowe Drzewo Istnienia.

Teraz rozumiem! Anime Girl, nigdy cię nie zapomnę.

Z jej oczu popłynęły łzy.

Aleksandra zniknęła w ciemności. Po chwili rozbłysło wśród ciemności wielkie światło…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz